— Po co ci strój kąpielowy? Nie mówiłaś
przypadkiem, że jedziesz na wystawę?
Było
niedzielne przedpołudnie, a ja zamiast leniwie spędzać czas na bezcelowym
snuciu się po centrach handlowych, co w obecnych czasach uważano za najlepszą
rozrywkę na świecie, siedziałam na łóżku mojej matki. Pomagałam jej się
pakować, chociaż lepszym określeniem byłoby: czepiałam się wszystkiego. Cóż, w
każdym razie ona tak stwierdziła. No ale błagam, po co jej to bikini?
—
Kochanie, będę dwa tygodnie w Barcelonie, chyba nie myślisz, że cały czas
poświęcę na wystawę?
Matka
rzuciła mi jedno z tych spojrzeń, które mówiło: “Nie waż się nawet sugerować,
że jestem za stara na noszenie dwuczęściowych strojów kąpielowych”, więc
grzecznie skapitulowałam. Po pierwsze niezaprzeczalnie byłam najgorszym
strażnikiem tego, co wypada, a czego nie wypada. Po drugie wolałam akurat jej
nie drażnić, bo miałam sporą nadzieję, że poza kluczami do mieszkania dostanę
klucze do samochodu i z opieką nad jej domostwem będzie wiązać się również
opieka nad autem.
Nie
wspominałam o samochodzie mojej matki? Naprawdę? To dziwne, biorąc pod uwagę
fakt, że był najlepszym przykładem na ekscentryczne zachowania Lilibeth Franco.
I najlepszy ma tutaj podwójne znaczenie.
Jak
już wcześniej mówiłam, moja mama była profesorem sztuki. Poza wykładaniem
zajmowała się również sprawowaniem pieczy nad najróżniejszymi wystawami.
Ponieważ zaliczała się do światowych ekspertów (dla mnie nadal była to lekka
abstrakcja, biorąc pod uwagę naszą relację), często dostawała zaproszenia na
eventy w różnych częściach globu.
Nie
byłoby w tym nic niecodziennego, gdyby pewnego razu nie wróciła z takiej
podróży z czerwonym Ferrari Spider dostarczonym jej lawetą pod samo mieszkanie.
Wyobraź
sobie moją minę, gdy ujrzałam to cacko. Szczęka opadła mi prawie do samych
stóp. Jak na złość, matka w odpowiedzi na moje pytania, skąd, u licha, wzięła
to auto, machnęła lekceważąco ręką. Z racji jej tajemniczego milczenia, miałam
spore wątpliwości, co do pochodzenia samochodu. Przez pierwsze dwa dni
bombardowałam ją pytaniami, ponieważ obawiałam się, że wydała cały swój majątek
na luksusowe auto pod wpływem impulsu. Bałam się również, że dopadł ją kryzys
wieku średniego i zacznie wydawać pieniądze na kolejne dziwne widzimisię.
Widzisz,
moja mama nigdy nie posiadała samochodu. Ojciec, owszem, jednak po jego
śmierci, wszystko, co do niego należało, albo zostało sprzedane, albo matka
schowała to głęboko w szafie, zakleiła taśmą i profilaktycznie zamurowała. Jak
się domyślasz, samochodu schować do szafy nie mogła, chociaż w jej przypadku
nic by mnie nie zdziwiło, więc go po prostu sprzedała, ani razu do niego nie
wsiadając. Dlatego też poważnie wątpiłam w jej zdolności prowadzenia pojazdów,
a z tego, co wtedy zauważyłam, ona naprawdę zamierzała tym Ferrari jeździć. I
to wszędzie.
Mama
jednak nie kupowała już niczego więcej, przynajmniej nie w przedziale cenowym
przekraczającym setki tysięcy funtów, więc nie mogłam tego przypisać chwili
słabości czy zrzucić wszystko na ten sławny kryzys wieku średniego.
Zagadka
tajemniczego samochodu rozwiązała się mimo wszystko bardzo szybko. I to dosyć
brutalnie. Kilka dni po jej powrocie, w trakcie naszego typowego cotygodniowego
sobotniego obiadu, dołączył do nas tajemniczy gość. I nie, nie był to niezwykle
bogaty szejk z Abu Dhabi, ani nieroztropnie wydający pieniądze książę z
odległego kraju, któremu mama zawróciła w głowie do tego stopnia, by kupował
jej drogie samochody. Mężczyzna, który do nas zawitał, wydawał się skromnym
dżentelmenem w średnim wieku. Pamiętam, że odniosłam całkiem pozytywne
wrażenie, mimo że jego nazwisko było okropnie skomplikowane. Przedstawił się
jako sir Lloyd Farkłasenbat-coś-tam. Może gdybym zapytała matkę,
pamiętałaby dokładnie, jak się nazywał, podejrzewam jednak, że dostałabym wtedy
po głowie sandałem, którego właśnie pakowała do walizki. Matka nie lubiła,
kiedy ten temat powracał.
No
cóż, miała w tym sporo racji, ponieważ nawet babcia Katherine jak na prawdziwą
brytyjkę przystało, udawała, że nic takiego nie miało miejsca w naszym życiu.
Tak
więc sir Lloyd zagościł u nas na obiedzie i szybko okazało się, że to on jest
sprawcą tego ekstremalnie drogiego prezentu. Odnosił się do mojej mamy, jakby
co najmniej okazała się być ósmym cudem świata i nie trudno było mi domyślić
się, że jakimś cudem Lilibeth Franco zauroczyła tego mężczyznę do takiego
stopnia, że gotów był jej sprawiać obrzydliwie drogie prezenty.
Już
wtedy wiedziałam, że coś jest nie tak i przekonałyśmy się o tym, jak już
wspomniałam, dosyć brutalnie, ponieważ niespełna dwadzieścia minut od jego
przybycia, do mieszkania wpadła policja, drąc się w niebogłosy. Było w tym wszystkim
jednak sporo komizmu. Może bym się bardziej przejęła, gdyby nie absurdalność
całej sytuacji. Matka krzyczała na funkcjonariuszy łamiących jej kwiatki,
babcia Katherine wykorzystała zamieszanie i popijała sobie spokojnie kawę,
chociaż wiedziała, że jej nie wolno ze względu na ciśnienie, a sir Lloyd
próbował wyskoczyć przez otwarte okno w jadalni, ale utknął i jego chude nogi
zwisały śmiesznie z parapetu.
Policjantom
zajęło sporo czasu, zanim wyciągnęli przerażonego Lloyda z ciasnego okna. Wtedy
też okazało się, że Lloyd tak naprawdę nazywa się Dick McDougl i jest
poszukiwanym złodziejem i fałszerzem sztuki podającym się za szkockiego
arystokratę. Policja poszukiwała go przez pięć lat na kilku kontynentach, a
udało się go złapać tylko i wyłącznie dzięki pomocy mojej matki. MOJEJ MATKI,
rozumiesz? Siedziałyśmy sobie spokojnie podczas sobotniego obiadu, a ona o tym
wszystkim wiedziała, rzuciła w odpowiednim momencie jakieś słowo-klucz
(zapiekanka z bakłażanem? Josie, wyprostuj się? Babciu, nie możesz pić kawy!) i
bam, policja.
Gdybym
tylko nie znała mojej matki tak dobrze, jak ją znałam, pomyślałabym, że to
wszystko rzeczywiście mogło się wydarzyć. Byłabym skłonna uwierzyć w jej wersję
wydarzeń, naprawdę, gdyby nie to, że auto pozostało po prostu w jej posiadaniu.
A gdyby rzeczywiście wcześniej zostało kupione przez – bądź co bądź – kradzione
pieniądze, to czy policja nie powinna w takim przypadku go po prostu przejąć?
Mogłaby, prawda? No właśnie, cała historia była szyta grubymi nićmi, a jedyny z
niej pożytek był taki, że samochód został w rodzinie. To znaczy u mojej mamy.
Ale ja przecież mogłam z niego korzystać, prawda?
—
Co się dziś z tobą dzieje, Josie?
Spojrzałam
w jej stronę. Patrzyła na mnie ze zmarszczonym czołem, w jednej ręce trzymając
ręcznik plażowy, a w drugiej sandały na niebotycznej koturnie. Wow,
rzeczywiście miała w planach niezły relaks.
—
Co masz na myśli? — rzuciłam, nie wiedząc, o co jej chodzi. Radziła sobie
całkiem dobrze z pakowaniem, więc nie rozumiałam, w czym przeszkadzało jej to,
że ja leżę sobie na łóżku.
—
Zapytałam cię, czy pojedziesz po babcię Katherine w sobotę, a ty mi nie
odpowiedziałaś.
Ach,
chyba, że tak.
—
Przepraszam, zamyśliłam się — powiedziałam pospiesznie, ale matka nie wyglądała
na przekonaną takim trywialnym wytłumaczeniem.
—
Właśnie widzę.
Jej
uwaga uderzyła we mnie jak grom z jasnego nieba. Wierzcie mi, kiedy własna
matka zaczyna uszczypliwym tonem rzucać w moją stronę uwagi, zaczynam się
stresować. W końcu matki mają jakiś tajemniczy radar i wyczuwają, kiedy ich
dzieci coś kombinują. Co prawda, owszem, kombinowałam właśnie, jak by tu
pojeździć autem pod jej nieobecność tak, by się tego nie domyśliła, ale równie
dobrze mogła wyczuć coś innego. Na przykład to, że wczoraj miałam ciekawy
wieczór. O czym nie miałam najmniejszego zamiaru ją informować.
—
Oczywiście pojadę po babcię — odpowiedziałam, zanim mama znowu zdążyła rzucić
we mnie pretensjami. — Swoją drogą, czemu babcia sama nie przyjdzie w sobotę? —
zapytałam. Babcia Katherine doskonale odnajdywała się w komunikacji miejskiej
mimo podeszłego wieku.
—
Wiesz, jak to babcia — odpowiedziała, wzruszając ramionami.
W
gruncie rzeczy nie wiedziałam. Wiedziałam za to aż za dobrze, że to najpewniej
pomysł mojej mamy, bym osobiście babcię przywiozła. Po prostu w jej głowie
wyglądało to logicznie. Nie wiem, doprawdy, jaką różnicę, by to zrobiło babci,
skoro i tak co tydzień tutaj się sama zjawiała, czy to dojeżdżając autobusem,
czy taksówką, ale nie miałam zamiaru o tym teraz dyskutować. Wolałam, żeby
matka wyjechała z kraju, nie kłócąc się ze mną przy okazji. Pokiwałam więc
tylko głową, uśmiechając się lekko.
—
Co u Hellen? Dawno jej nie widziałam — rzuciła nagle.
Podejrzana
zmiana tematu ze strony mojej matki nie zwiastowała niczego dobrego.
Przyjrzałam jej się uważnie, ale ona tylko pakowała dalej swoje szpargały do
walizki. No dobra, co złego mogła mieć na myśli? Jedyne, do czego mogła się
przyczepić, to że Helen nadal nie była mężatką i najwyraźniej nie zamierzała
nią zostać w najbliższym czasie. Chyba że nie dotarły do mnie jakieś bardzo
ważne plotki.
—
Wszystko w porządku, wczoraj z nią rozmawiałam. Czemu pytasz? — Ostrożnie
podniosłam się z łóżka, nadal przyglądając się matce.
—
Dalej nie ma męża?
—
Mamo…
—
No co? To zwyczajne pytanie, nie musisz od razu mnie strofować. Nie mogę się
pomartwić o tę biedną dziewczynę?
Nie
wiedziałam, jak zareagować. Określenie Hellen „biedną dziewczyną” wydawało się
czymś absurdalnym. Stawiałoby ją na równi z tymi wszystkimi kobietami, które za
wszelką cenę próbują wyjść za mąż, ale ciągle im się to nie udaje. Gdzie wśród
nich mogłaby znaleźć się przebojowa bizneswoman i lekkoduch, którą była moja
przyjaciółka?
—
Słyszałam, że całkiem nieźle sobie radzi z firmą dziadka.
No
nie, to musiało zmierzać do czegoś konkretnego. Jeśli moja matka rzuca takie
uwagi, przy okazji krzątając się dookoła, udając, że jest zajęta czymś
ważniejszym, to tylko przykrywka.
Zastanawiałam
się, czy nie dowiedziała się przypadkiem o mojej pracy w firmie Hellen i
dlatego nagle o tym wspominała. Co prawda istniała bardzo mała szansa, by
dotarły do niej takie informacje, w końcu nie powiedziałam o tym nawet Gregowi,
wiedziała tylko Hellen, jednak trochę się spięłam. Co jeśli skądś się
dowiedziała? No cóż, nie było w tej pracy niczego wstydliwego i nie powinnam
jej w ogóle ukrywać przed matką, ale nie chciałam się nią jeszcze chwalić z
kilku powodów. Po pierwsze wiedziałam, co by powiedziała. Spojrzałaby na mnie z
góry i tym swoim profesorskim tonem stwierdziłaby, że w końcu zmądrzałam i
doszłam do wniosku, że kariera modelki to nie jest żaden zawód. Potem zaczęłoby
się lamentowanie, że zmarnowałam tyle lat, a na koniec oczywiście uraczyłaby
mnie wykładem o tym, że teraz, z taką porządną pracą, na pewno szybko znajdę
sobie męża.
Postanowiłam,
że powiem matce o nowej pracy, kiedy nadejdzie odpowiednia pora. Jeśli już o
niej wiedziała i do tego zmierzała ta rozmowa, to cóż, miała tylko pół godziny
do wyjazdu, więc przynajmniej wykład będzie krótki.
—
Owszem, teraz to jej firma i z tego, co wiem, otwiera nową filię w Nowym Jorku
— odpowiedziałam w końcu, chociaż w gruncie rzeczy matka nie zadała mi żadnego
pytania, po prostu stwierdziła fakt.
Mama
tylko pokiwała głową i kontynuowała pakowanie jak gdyby nigdy nic. Przez dobre
kilkanaście sekund obserwowałam ją w milczeniu, a kiedy nie podjęła tematu,
miałam ochotę palnąć się patelnią w głowę. Przecież to takie typowe dla mojej
mamy, po prostu podejmować nic nieznaczące konwersacje. Nic więcej. Cała matka.
Ciąg
biczowania rodzicielki w mojej własnej głowie przerwał nagle niepokojący dźwięk
dochodzący z mojej torebki. Wyciągnęłam swój wibrujący telefon z jednej z
przegród i spojrzałam na wyświetlacz. O wilku mowa.
„SOS.
Przyjedź”.
Hellen
nieczęsto potrzebowała pomocy, więc tym bardziej ta krótka wiadomość mnie
zaniepokoiła. Pospiesznie wystukałam odpowiedź na klawiaturze.
„Co
się dzieje? Jestem u mamy, mogę być dopiero za czterdzieści minut do godziny”.
Jeśli oczywiście matka zostawi mi kluczyki do swojego ścigacza, o czym nie
wspomniałam. Nie wyobrażałam sobie jednak, żebym się teraz miała tłuc metrem
przez pół miasta.
Wiadomość
zwrotną dostałam kilka sekund później, składała się ona tylko na jedno,
lakoniczne „Ok.”, co zaniepokoiło mnie jeszcze bardziej. Hellen była jedną z
nielicznych osób, które bardzo rzadko potrzebowały mojej pomocy w czymkolwiek.
Czy mogło chodzić o coś związanego z pracą? W końcu praca była jej całym
życiem, ale nigdy wcześniej nie wysyłała mi takich tajemniczych wiadomości.
Może teraz, kiedy będzie moją szefową, to się zmieni? Nie, przecież jeszcze nie
zaczęłam dla niej pracować.
Poza
tym ostatni raz, kiedy Hellen wysłała mi SOS, dotyczył jej
burzliwego związku i jeszcze bardziej burzliwego zerwania, gdy po prostu
potrzebowała pomocy w wyrzucaniu rzeczy jej byłego faceta przez okno wieżowca,
w którym wtedy mieszkała. Przyznaję, było to mniej ożywcze niż tłuczenie
talerzy, ale mogłam zaliczyć to do tych przyjemnych rozrywek. Jeśli to była
podobna sprawa, jak wtedy, to piszę się na nią!
Hellen,
w przeciwieństwie do mnie, należała do osób, które rozprawiały się z
ekspartnerami w dwóch krokach. Pierwszym było poinformowanie zainteresowanego o
zakończeniu relacji, a drugim zniszczenie jego rzeczy, co dla Hellen zawsze
było swojego rodzaju katharsis. Dla mnie też, jako że mogłam jej w tym
niszczeniu towarzyszyć.
Może
dlatego też Hellen nie żyła w przyjaznych stosunkach z żadnym ze swoich byłych
chłopaków. Z drugiej strony przynajmniej nie nachodzili jej kilka tygodni po
zerwaniu. Może powinnam zastosować jej metodę na Peterze? Nie, to by nie
zadziałało. Nie miałam żadnej jego rzeczy.
W
każdym razie pozostało mi jedynie domyślanie się, o co może chodzić. Żeby się
dowiedzieć, musiałam tylko najpierw pożegnać matkę. Na szczęście Lilibeth
Franco skończyła się właśnie pakować i próbowała wyjechać z walizką ze swojej
sypialni.
—
Złap za drugi koniec, to zniesiemy ją na dół — poinstruowała mnie, stojąc w
drzwiach. Niechętnie zwlekłam się z łóżka i pomogłam matce z bagażem.
Niechętnie, ponieważ ów „dół” znajdował się dwa piętra niżej i czekała nas
przeprawa przez dobre pięćdziesiąt schodków.
Ach,
uroki mieszkania w starych, londyńskich domach!
Kiedy
byłyśmy w połowie drogi na piętro, matka nagle zatrzymała się. Sapnęłam niezadowolona,
ponieważ walizka była okropnie ciężka. Ile par butów ona tam zmieściła?
—
Wiesz, tak sobie pomyślałam… — zaczęła, poprawiając grzywkę wchodzącą jej na
czoło. — Skoro Hellen nie ma nikogo, może przyszłaby na obiad w sobotę i
poznała mojego sąsiada, o którym ci wczoraj opowiadałam?
Wywróciłam
oczami. A nie mówiłam?
—
Mamo! — skarciłam ją i lekko popchnęłam walizkę do przodu, tym samym dając jej
do zrozumienia, że powinna ruszyć się dalej.
—
Daj spokój, Josie, przecież ty nie chciałaś go poznać, więc może biedna Hellen
skorzysta — mruknęła, jakby lekko obrażona, ale zaczęła schodzić tyłem –
schodek po schodku.
Zmarszczyłam
czoło i spojrzałam na nią niezadowolona.
—
Po pierwsze, nie powiedziałam, że nie chcę go poznać. — No co? Przecież
praktycznie rzecz biorąc, niczego takiego matka nie usłyszała z moich ust. A
to, że tak naprawdę nie chciałam go poznać, to już inna para kaloszy. — Po
drugie, przestań powtarzać, że Hellen jest biedna.
—
Przepraszam, że o nią się troszczę — powiedziała niezadowolona i przystanęła w
korytarzu. Korzystając z okazji, opuściłam ciążącą walizkę na podłogę i
rozciągnęłam ramię.
—
Ależ się troszczysz, rzeczywiście, podsuwasz jej używany towar — prychnęłam.
—
Wielkie mi rzeczy! Zupełnie, jakby Hellen była czysta i niewinna — odgryzła się
matka, na co ja już chciałam coś kąśliwego odpowiedzieć, ale w połowie
formułowania myśli zmieniłam zdanie.
Otworzyłam
już jednak usta, więc domyślałam się, że musiałam wyglądać jak ryba wyciągnięta
z wody, bo matka zaśmiała się pod nosem. Cóż, miała sporo racji i mój argument
był bez sensu, ale nie chciałam akurat teraz dyskutować o czystości i
niewinności Hellen, więc po prostu milczałam. Na szczęście matka nie drążyła
dalej tego tematu, więc we względnej ciszy zniosłyśmy walizkę do holu, wyłączając
oczywiście głośne sapnięcia czy stęknięcia, kiedy jedna z nas ciągnęła bagaż
nie pod tym kątem, co trzeba.
—
Taksówka już na mnie czeka — rzekła matka, kiedy wyciągnęła telefon z torebki.
Pogrzebała w niej jeszcze przez chwilę, po czym wyjęła pęk kluczy i mi go
wręczyła. — Tylko błagam, Josie, nie jedz niczego w samochodzie.
Spojrzałam
na nią zdziwiona, udając, że nie mam bladego pojęcia, o co jej chodzi.
Najwyraźniej nie dała się przekonać, bo patrzyła na mnie zniecierpliwiona. No
cóż, warto było spróbować.
—
Postaram się — mruknęłam, czując się, jakbym została przyłapana na czymś bardzo
nieodpowiednim.
—
Pamiętaj, żeby codziennie sprzątać — dodała, żegnając się ze mną przelotnym
uściskiem.
—
Myślałam, że mam codziennie karmić rybki — rzuciłam żartobliwie. Matka jednak
uśmiechnęła się niewyraźnie.
—
Ach, no tak, zapomniałam o nich — powiedziała.
Zaraz,
moment, co? Zapomniała o rybkach? Czy to nie dlatego miałam tutaj mieszkać
przez najbliższe dwa tygodnie? To była jedna z tych chwili, kiedy uświadamiałam
sobie, jak bardzo pokręcona jest moja matka. Przez moment nie wiedziałam, jak
zareagować, ale postanowiłam to po prostu zignorować. Nie miałam dziś ochoty na
analizowanie jej ekscentryzmu.
W
tym czasie matka wyszła już na zewnątrz – taksówkarz pomagał jej właśnie znieść
walizkę – kiedy zatrzymała się w połowie schodów i odwróciła w moją stronę.
—
Słuchaj, Josie — zaczęła, a ja ledwo powstrzymałam ochotę, by wywrócić oczami.
Ten początek nie zwiastował niczego dobrego. — Zaprosiłam pana Beaumonta na sobotni
obiad.
—
Kogo? — To nazwisko nic mi nie mówiło. Może to był jakiś znajomy z pracy matki?
Ale po co by go zapraszała?
—
Mojego sąsiada — odparła, jakby to było takie oczywiste.
Skrzywiłam
się. A nie mówiłam? Znowu to samo!
—
Przecież opowiadałam ci, że jest bardzo sympatyczny. Mam nadzieję, że tym razem
przyjdzie. Wyglądał na bardzo smutnego, kiedy do niego zaszłam dziś rano, ale
ucieszył się na widok tortu. — Ostatnie zdanie wypowiedziała bardziej do siebie
niż do mnie.
Szczerze
mówiąc, nie obchodziło mnie, czy rzeczony pan Beaumont jest sympatyczny, czy
nie. Oczyma wyobraźni widziałam już otyłego mężczyznę po pięćdziesiątce. Nawet
jeśli moje uprzedzenia były niesłuszne, miałam dosyć tego ciągłego swatania i
liczyłam, że jednak nie skorzysta z zaproszenia. Może mogłam to jakoś odwołać?
—
Pamiętaj, żeby przygotować wszystko na czas — powiedziała matka, kiedy wsiadała
już do taksówki.
Pomachałam
jej na pożegnanie, starając się nie panikować. Jak zwykle wszystko się
komplikowało, ale tym razem nie była to moja wina. Prawda?
Nie
dość, że musiałam wymyślić, jak wyplątać się z obiadu z sąsiadem matki, to
jeszcze czekała mnie akcja ratunkowa u Hellen. Swoją drogą, zastanawiałam się,
czy ów sąsiad mnie właśnie nie obserwuje przez któreś okno. Wzdrygnęłam się lekko,
po czym niewiele więcej myśląc, zamknęłam drzwi do mieszkania matki, zbiegłam
po schodach i szybkim krokiem ruszyłam w kierunku podziemnego parkingu
znajdującego się kilka ulic dalej, na którym matka zazwyczaj parkowała
samochód. Czekała mnie przejażdżka jej czerwonym ferrari – przynajmniej coś, co
chociaż trochę mogło poprawić mi humor!
*
Mieszkanie
Hellen zawsze wyglądało nienagannie, zupełnie jak jego właścicielka. Podłogi
były wupucowane do granic możliwości, a na wszelkich powierzchniach próżno doszukiwać
się kurzu. Nie wyobrażałam sobie, żeby kiedykolwiek mogła powiedzieć:
„Przepraszam, nie możesz mnie dziś odwiedzić, bo mam bałagan” lub użyć równie
leniwej wymówki. Do Hellen to po prostu nie pasowało.
Moja
przyjaciółka powitała mnie w drzwiach ubrana w koszulę w kratę włożoną niedbale
w dżinsowe spodenki. Nie to jednak mnie zaniepokoiło. Wpuszczając mnie do
środka, zrobiła dziwną minę – ni to uśmiech, ni to niezadowolony grymas. Poza
tym nie miała na twarzy ani grama makijażu, a włosy, zazwyczaj ułożone w
nienaganną fryzurę, teraz miała splecione w rozlatujący się warkocz przerzucony
przez ramię.
—
Pamiętasz, jak ostatnio spędzamy czas, omawiając tylko twoje miłosne podboje? —
zaczęła, gdy rozsiadłam się na kanapie w salonie. Pokiwałam głową w odpowiedzi.
Podobnie
jak w moim mieszkaniu, mieszkanie Hellen również miało główny pokój połączony z
kuchnią, z tą różnicą, że było jakieś trzy razy większe od mojej klitki.
Wystrój był nowoczesny, nic się tutaj nie zmieniało oprócz dodatków. Dębowa
podłoga i opierający się na ciężkich belkach z jedlicy sufit, białe ściany,
ciemne, błyszczące meble… wszystko wyglądające jak z katalogu. Zupełnie jak
Hellen.
Dziś
jednak coś było bardzo nie tak.
—
Wyznałam wczoraj komuś miłość. To oficjalne, klątwa Josephine Franco przeszła
na mnie — zwierzyła się, siadając obok mnie, po czym teatralnie westchnęła.
Klątwa?
Poczułam się urażona.
—
Ej, bez przesady.
Hellen
posłała mi jedno ze swoich pełnych politowania spojrzeń.
—
Jo, która z nas ma najwięcej miłosnych rozterek?
No
tak, pytanie rozwiewało wszelkie wątpliwości.
—
Racja, kogo ja oszukuję — przyznałam, chociaż moja duma nadal cierpiała.
Oczywiście zdawałam sobie z tego sprawę, przecież nie byłam głupia, mimo
wszystko nigdy nie postrzegałam tego jako klątwy. Żartobliwie ujęte czy nie,
gdzieś tam mnie zakuło. — Czyli clubbing udany? — zapytałam kąśliwie.
Hellen
wyglądała jednak na zbyt zamyśloną, żeby zwrócić na to uwagę. Wpatrywała się w
coś poza moim ramieniem, jakby analizowała wydarzenia poprzedniej nocy. No cóż,
z tego, co wiedziałam, nieczęsto zdarzało jej się być uczuciowo wylewną, więc
jej niecodzienne zachowanie było jak najbardziej wytłumaczalne. Nie wiedziałam
tylko, w czym ja miałabym jej pomóc poza typowymi babskimi pogaduszkami, bo dla
nich raczej nie wysyłałaby SOS. Miałam właśnie o to zapytać, kiedy
Hellen nagle popatrzyła na mnie i odezwała się, marszcząc brwi.
—
Tym kimś chyba był Nick.
Spojrzała
na mnie wyczekująco, a ja nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Czy ja się
przesłyszałam? Przez chwilę panowała między nami cisza, aż w końcu wybuchłam.
—
Nick? Jaki Nick?! Ten Nick? Barman Nick?! — Z każdym kolejnym pytaniem byłam
coraz bardziej zdziwiona.
—
Tak, ten Nick. Przestań powtarzać jego imię. — Hellen wyglądała na urażoną moją
reakcją. Raptownie wstała z kanapy i powędrowała do części kuchennej.
—
Napijesz się czegoś? — zapytała, jak gdyby nigdy nic.
Jak
zwykle, nagła zmiana tematu wydała mi się zbyt podejrzana, jednak kiwnęłam
tylko głową i poprosiłam o szklankę wody z cytryną.
—
Okej, przecież nic się nie stało — powiedziałam, kiedy moja przyjaciółka
przygotowywała napój dla mnie. Starałam się ją jakoś uspokoić, bo bardzo
niepokoiło mnie jej zachowanie. — Na pewno co noc setki pijanych kobiet wyznaje
mu miłość — dodałam, próbując brzmieć racjonalnie. Bycie racjonalną w moim
przypadku było niezwykle trudne, ale musiałam sama przed sobą przyznać, że ten
argument był całkiem niezły.
—
Na pewno. Masz rację — rzuciła niewyraźnie z kuchni. Nie brzmiała na
przekonaną.
—
Dlaczego jakoś ci nie wierzę? — Spojrzałam na nią znad kanapy. Stała w
zamyśleniu, patrząc na stojący na blacie wyspy kuchennej różnokolorowy bukiet
frezji. Podeszłam więc do niej i spojrzałam na nią poważnie. — Wyglądasz, jakby
nastał koniec świata.
Coś
było bardzo nie tak. Nie miałam bladego pojęcia, że Nick jej się chociażby
podobał, a co dopiero, że żywiła do niego jakieś głębsze uczucia. Sięgnęłam
więc po szklankę wody i napiłam się, w milczeniu oczekując na dalszy ciąg
wydarzeń.
—
Hellen, jestem pewna, że Nick już o tym zapomniał do tej pory, więc nie masz
raczej powodów do zamartwiania się. — Nie wiedziałam, czy tak naprawdę ją
przekonałam. Rozterki miłosne Hellen były dla mnie jak niezbadany ląd. Jak już
wspominałam, jeśli już miała jakiś problem, całkiem nieźle rozprawiała się z
nim samodzielnie. Teraz wyglądała na rozbitą. Hellen nigdy nie wyglądała na
rozbitą!
—
Cóż, Nick tak jakby… przysłał mi kwiaty — rzuciła nagle, trącając ręką bukiet
frezji.
—
Co? — Prawie się oplułam wodą, którą akurat piłam.
Odłożyłam
szklankę na blat i najpierw spojrzałam na kwiaty, które tak po prostu stały w
wazonie na blacie wyspy kuchennej i spojrzałam na blondynkę wyczekująco. Ta
tylko opuściła głowę i patrzyła na swoje dłonie.
—
Kiedyś tak jakby coś między nami było — powiedziała tak szybko, że ledwo
zrozumiałam sens tego zdania.
—
„Tak jakby”? Hellen, dobrze się czujesz?
Wzruszyła
ramionami w odpowiedzi, nie spiesząc z jakimkolwiek wyjaśnieniem.
Byłam
zdezorientowana. Po pierwsze, kiedy niby moja przyjaciółka miała czas, aby
nawiązać jakąś relację z barmanem Nickiem do tego stopnia, by wiedział, że jej
absolutnie ulubione kwiaty to frezje? Po drugie, dlaczego dowiadywałam się o
tym dopiero teraz? W tym wszystkim było tyle sprzecznych informacji i sygnałów,
że ledwo mogłam się połapać, co tak naprawdę się dzieje i jak z tym wszystkim
czuje się moja przyjaciółka.
Pokręciłam
głową z niedowierzaniem, ponieważ nie tylko ja najwyraźniej byłam
zdezorientowana w tej sytuacji.
—
Która to? Trzynasta? Szybki jest — rzuciłam, próbując rozładować atmosferę
głupim żartem.
—
Jak tam Walt? Pan Idealny? — odbiła piłeczkę natychmiast.
Przewróciłam
oczami. Hellen włączyła tryb obronny.
—
Daj, spokój, przecież żartuję — wyjaśniłam szybko. Na szczęście rozluźniła się
nieco, ale w odpowiedzi znów tylko wzruszyła ramionami.
Musiałam
rozegrać to trochę inaczej. Na pewno chciała, żebym jej pomogła, w końcu nie
wysyłałaby mi tej wiadomości, gdyby tak nie było. Pytanie tylko – w czym tak
naprawdę miałam jej pomóc? Może moja matka miała rację? Może Hellen naprawdę
była biedna i bezradna?
Nie,
co ja wygaduję, przecież to nie ma żadnego sensu. Jedyne racjonalne
wytłumaczenie na to wszystko wyglądało następująco: panna Collins czuła do
Nicka coś więcej i dlatego tak się tym wszystkim przejmowała. To było logiczne,
w końcu przejmujemy się czymś do tego stopnia tylko wtedy, kiedy na kimś nam
zależy.
—
Hellen, kiedy właściwie spotykałaś się z Nickiem? — zapytałam ostrożnie.
W
tym czasie moja przyjaciółka zaczęła przygotowywać sobie kawę, więc na chwilę
przerwała, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią.
—
„Spotykałam się” to za dużo powiedziane.
—
Serio? — Zaśmiałam się krótko.
Jasne,
znałam przecież Hellen bardzo dobrze i wiedziałam, że jej życie skupia się
przede wszystkim na pracy i nie przykłada aktualnie dużej wagi do umawiania się
z facetami, poza przelotnymi romansami od czasu do czasu, ale i tak mnie to
zdziwiło.
—
Och, daj spokój. Sama nie jesteś lepsza. — Z powątpiewaniem uniosłam brwi. — No
nie patrz tak na mnie. Byłam zestresowana firmą, miałam za dużo na głowie.
Musiałam odreagować.
—
Pamiętasz, jak proponowałam ci bieganie? — zapytałam z przekąsem. — Niektórzy
biegają, by odreagować.
—
Błagam. — Tym razem to ona przewróciła oczami.
—
Ale z Nickiem?
—
Był pod ręką.
—
Nick?!
—
Jo, daj spokój. Co jest w nim takiego okropnego?
Dobre
pytanie. Od czego by tu zacząć? Od tego, że jest barmanem czy ma brzydki
tatuaż?
Jesteś
wstrętną przyjaciółką, Jo.
Westchnęłam
ciężko i niechętnie przyznałam rację mojemu sumieniu. Dobrze, że je miałam.
—
Słuchaj, przecież cię nie oceniam — zaczęłam, ale kwaśna mina blondynki
skutecznie przekonała mnie, że to nie brzmi ani trochę przekonująco. — Okej,
staram się — poprawiłam się natychmiast. — Pytanie brzmi: co teraz z tym
zrobisz?
—
No właśnie nie wiem, Jo — jęknęła Hellen. — Mam to olać? Zadzwonić? Wyjaśnić?
—
A co czujesz?
—
Mętlik w głowie, nie widać?
Fakt,
widać było aż za bardzo.
—
Może w takim razie powinnaś się z tym przespać i podjąć jakąś decyzję jutro? —
zaproponowałam jedyne rozsądne rozwiązanie, które przyszło mi do głowy i którym
przekonałabym samą siebie.
—
Chyba tak zrobię — odrzekła w końcu, kiwając głową.
Rany,
Jo, gdzie twoja racjonalność, kiedy sama potrzebujesz pomocy?
Och,
zamknij się!
*
Resztę
popołudnia spędziłyśmy na luźnych rozmowach dotyczących nieznaczących
pierdołów, oglądając w tym czasie powtórki „Przyjaciół” – jedynego serialu,
który mogłybyśmy obydwie oglądać w kółko. Leżałyśmy na ogromnej kanapie Hellen
stojącej na środku salonu tuż przed powieszoną na ścianie plazmą i objadałyśmy
się niezdrowym jedzeniem. Oczywiście, mogłam w tym czasie zaproponować mojej
przyjaciółce w potrzebie jakąś inną rozrywkę, ale czułam, że spokojne, leniwe
popołudnie w domu dobrze jej zrobi. Na wszelki wypadek, kiedy była zajęta
zamawianiem pizzy i przekąsek dla nas, wyniosłam bukiet frezji na korytarz i
zamknęłam go w szafie, żeby nie musiała ciągle na niego patrzeć i się
rozpraszać. Nie wiem, czy to zauważyła, ale metoda chowania niewygodnych rzeczy
w szafie opatentowana przez moją matkę najwyraźniej działała, bo kilka godzin
później Hellen wrócił lepszy humor i nawet pokusiła się o poprawienie
rozpadającego się warkocza.
Oglądałyśmy
właśnie odcinek „Przyjaciół”, w którym Monica przygotowywała kolację na Święto
Dziękczynienia, kiedy przypomniało mi się coś istotnego.
—
Moja mama zaprasza cię na sobotni obiad — rzuciłam w stronę Hellen, która
właśnie pochłaniała podwójny kawałek pizzy. Kurde, ona nawet rozciągający się
ser potrafiła jeść z prawdziwym wdziękiem.
—
Wiem, dostałam maila — odparła z pełnymi ustami. Nie, w ogóle nie zepsuło to
idealnego wrażenia.
—
Maila? — Uniosłam brwi w niedowierzaniu. Czy tylko ja nie jestem informowana na
bieżąco o tym, co się dzieje w mojej własnej rodzinie?
—
Przyznam, że jestem zaskoczona — powiedziała Hellen, popijając herbatę. —
Myślałam, że twoja mama wyjechała.
—
Znasz moją matkę. Tysiąc mil dystansu nie przeszkodzi jej w niecnym planowaniu
rychłego wesela, więc z tej okazji zaprosiła swojego sąsiada.
Spojrzała
na mnie zaskoczona, po czym roześmiała się krótko.
—
Och! Mam być przyzwoitką?
—
Żartujesz? Zaprosiła go z myślą o tobie.
—
O mnie? — Hellen wyglądała, jakby miała wybuchnąć śmiechem.
—
Tak, wiesz, martwi się o biedną Hellen — powiedziałam, kiwając głową
przekonująco. — A biedna Hellen w tym czasie łamie serca biednym barmanom —
dodałam po chwili.
Przez
moment blondynka patrzyła na mnie niewyraźnie i już myślałam, że wszystko
popsułam i znów wpadła w ten dziwny stan sprzed kilku godzin, i teraz będzie
siedziała w zamyśleniu, zamartwiając się, co ma zrobić. Wbrew jednak moim
oczekiwaniom Hellen wybuchła tak głośnym śmiechem, że aż mnie wystraszyła.
Podskoczyłam, prawie przewracając miskę i chipsami, którą trzymałam na
kolanach.
Ponieważ
jednak śmiech jest zaraźliwy, szybko do niej dołączyłam i razem głośno
chichotałyśmy. Zupełnie jak kiedyś, kiedy byłyśmy młode, głupie i naiwne.
*
Kiedy
wychodziłam z mieszkania Hellen, była prawie dziewiąta wieczorem. Zostawiałam
ją z myślą, że sobie poradzi, w końcu wcale nie była biedną dziewczynką.
Martwiłam się jednak, że to, o czym dziś rozmawiałyśmy, stanowiło tylko
wierzchołek góry lodowej. Nie wiedziałam tylko, w jaki sposób dostać się do
reszty. Nie chciałam, żeby Hellen, niczym Titanic, walnęła w coś, co wydawało
się małe i prozaiczne i nagle utonęła w uczuciach, z którymi nie mogła sobie
poradzić. Jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało.
Może
moje obawy były bezpodstawne i nieco nad wyrost, ale biorąc pod uwagę to, że
nigdy jeszcze nie widziałam Hellen w takim stanie, wolałam ostrożnie i
dokładnie się temu przyglądać.
Mimo
wszystko miałam na głowie trochę więcej, niż bym chciała. Musiałam też przecież
porozmawiać z Sylvią o tym, co wydarzyło się w sobotę, najlepiej w obecności
Grega, który skontrolowałby niedorzeczne działania swojej kobiety. Dodatkowo
musiałam pamiętać o tym cholernym sąsiedzie matki, który miał się pojawić na
sobotnim obiedzie. Gdzieś jeszcze w tym wszystkim powinnam była zmieścić Walta
i przygotować się psychicznie, że wraz z kolejnym tygodniem rozpoczynam normalną pracę
i prawdopodobnie nie będę miała czasu na nic nie robienie.
Wspominałam,
że moje życie jest skomplikowane? Ach, tylko jakieś tysiąc razy.
Szłam
właśnie chodnikiem, kierując się w stronę domu mojej matki (samochód oczywiście
bezpiecznie zostawiłam na parkingu podziemnym, gdzie był monitoring i
strażnicy, którzy pilnowali miejsca o każdej porze dnia i nocy. Matka nie
wybaczyłaby mi, gdyby coś się stało jej najcenniejszej zabawce), kiedy nagle
ujrzałam coś nieoczekiwanego i przystanęłam. Serce zaczęło mi bić szybciej z
niepokoju, kiedy w oddali zobaczyłam mężczyznę pod drzwiami domu mojej matki.
Pierwsza myśl – Peter. Cholerny, paskudny, oślizgły padalec, który jakimś cudem
dowiedział się, że chwilowo zmieniłam miejsce zamieszkania i teraz będzie mnie
nachodził tutaj.
Kiedy
jednak ruszyłam w jego kierunku, musiałam stwierdzić, że to nie może być Peter,
mężczyzna bowiem był od niego o przynajmniej głowę wyższy. Do tego miał jasne,
blond włosy, które rzucały się w oczy na tle ciemnych drzwi do domu mojej
matki. Przyszło mi do głowy, że to musi być jednak ktoś, kto zna moją
rodzicielkę. Ale w zasadzie był tak wysoki, że nie przypominałam sobie, bym
znała kogokolwiek o takim wzroście z otoczenia mojej matki.
Stał
pod drzwiami, tyłem do kierunku, z którego szłam, ale byłam pewna, że trzymał
coś w jednej ręce, podczas gdy drugą co chwila naciskał dzwonek.
Cóż,
ktoś tutaj jest niecierpliwy i najwyraźniej nie wie, że intensywność dzwonienia
nie wpływa na magiczne przywołanie właściciela, jeśli nie ma go akurat w domu.
Właśnie byłam kilka kroków od schodów prowadzących do wejścia, kiedy mężczyzna
zrezygnował z molestowania dzwonka i wyraźnie zniecierpliwiony zszedł na dół.
Rzuciło mi się w oczy, że miał na sobie bardzo pogniecioną ciemnoszarą koszulkę
polo.
Nie
zwrócił na mnie uwagi, ba, prawie by mnie wyminął, gdybym się nie odezwała.
—
Przepraszam, czy czegoś pan potrzebuje? — zapytałam, a ten na dźwięk mojego
głosu odwrócił się i spojrzał na mnie zdezorientowany. Wskazałam więc ręką
drzwi, pod którymi jeszcze przed chwilą stał. — Lilibeth Franco obecnie nie ma,
czy mogę w czymś pomóc?
Nie
wiedziałam czemu, ale miałam wrażenie, że już gdzieś go widziałam. Wyglądał
znajomo, zupełnie jakbyśmy już kiedyś się spotkali, ale nie potrafiłam odnaleźć
w pamięci niczego konkretnego. Kiedy stał kilka metrów ode mnie, wrażenie to
było słabe, ale gdy podszedł bliżej, wiedziałam, że nie mogę się mylić.
—
Miałem zwrócić talerz, Lilibeth powiedziała, że mam to zrobić dziś wieczorem —
odpowiedział, unosząc rękę. Dopiero wtedy zwróciłam uwagę na to, że przedmiot,
który trzymał w ręku, był częścią odświętnej zastawy obiadowej mojej matki.
I
połączyłam wszystkie kropki. Poczułam, że to odpowiedni moment, by walnąć się
po głowie patelnią. Albo talerzem, cokolwiek było akurat pod ręką.
Takim
to sposobem nadszedł ciąg dalszy sprytnego planu mojej matki i przede mną
musiał stać nikt inny jak ten sympatyczny i przypadkiem
samotny sąsiad. No tak, może dlatego wydał mi się znajomy. Jakim cudem ten
facet dał się namówić, by przyjść tutaj z tym talerzem, bladego pojęcia nie
miałam. Najwyraźniej matka znała jakieś magiczne sztuczki. Pokręciłam głową z
niedowierzaniem.
—
Oczywiście, to takie typowe dla mojej matki — mruknęłam i sięgnęłam po ten
nieszczęsny talerz. Że też się aż tak poświęciła i zaryzykowała, że nie odzyska
już części swojej cennej zastawy.
Chyba
nie doceniasz swojej matki, Jo.
No
tak, pewnie ten plan, tak jak kij, miał dwa końce i w razie potrzeby i tak
zamierzała wysłać mnie po odzyskanie swojej własności.
—
Lilibeth to pani matka? — zapytał mężczyzna, kiedy ja załamywałam się w myślach
nad przebiegłością własnej rodzicielki.
—
Niestety tak — odparłam prawie natychmiast.
—
Jest bardzo miła — zauważył, na co parsknęłam śmiechem. Lilibeth Franco i miła?
Jakby
na potwierdzenie mojego powątpiewania w to odważne stwierdzenie, mężczyzna
uśmiechnął się i wtedy mnie olśniło. Zakładałam, że wydaje mi się znajomy, bo
jest sąsiadem matki, ale przecież ja go nigdy na oczy nie widziałam. Jak widać,
mój mózg nie zawsze pracował na pełnych obrotach.
To
na pewno wina przejedzenia pizzą!
W
każdym razie uświadomiłam sobie, skąd ten mężczyzna wydawał mi się znajomy. Nie
podejrzewałabym się nigdy o przejawy aż tak dobrej pamięci, by sięgnąć wstecz
kilkanaście lat, ale proszę bardzo – wystarczył uśmiech, by mój mózg odnalazł w
swoich zakamarkach odpowiednie wspomnienie.
Jo,
do rzeczy!
Mężczyzna
chodził ze mną do liceum, byłam tego pewna. Znałam ten uśmiech, ba, znała go
prawie każda dziewczyna w szkole, ponieważ znany był z łamania wielu
niewieścich serc. Jego bezduszność jednak nie polegała na byciu kolejnym
paskudnym draniem, który przebierał w dziewczynach jak w rękawiczkach i każdego
tygodnia miał inną. Licealny Thomas był trochę arogancki i obcesowy, owszem,
ale jego punkt widzenia skupiał się jedynie na nauce i byciu najlepszym w
prawie każdej możliwej dziedzinie, tym samym olewając niemalże każdą pannę,
która zabiegała o jego względy. Cóż, jakby się tak zastanowić, to też
świadczyło o tym, że był paskudnym draniem.
Na
początku nie skojarzyłam jego imienia i nazwiska z wyglądem, a przecież matka
mówiła mi, jak się nazywa, ponieważ w mojej pamięci figurował jako Thomas
Peterson. Sąsiad mojej matki, Thomas Beaumont, był jednak tym samym Thomasem,
tego miałam stuprocentową pewność. Nadal miał w sobie coś z tego dawnego uroku,
który do niego przyciągał.
Przyjrzałam
mu się uważniej, ale nie zauważyłam, by w tym czasie on zaczął przyglądać się
mi jakoś inaczej. Prawdopodobnie mnie nie rozpoznał, co znowu nie było aż tak
dziwne. Stwierdziłam, że nie ma się nad czym zastanawiać i po prostu podeszłam
do niego, wyciągając rękę.
—
Jestem Josephine Franco — przedstawiłam się jak gdyby nigdy nic, po czym
widząc, że zamierza odpowiedzieć, szybko dodałam: — Thomas Peterson, prawda?
—
Słucham? — Spojrzał na mnie bardzo zaskoczony. Nie wyglądał jednak, jakby nie
wiedział, o co chodzi. Pokręcił głową i uśmiechnął się lekko zmieszany. — Od
dawna nie używam tego nazwiska. Skąd je znasz?
—
Chodziliśmy razem do liceum Kingsbury — wytłumaczyłam, starając się powstrzymać
uśmiech, który cisnął mi się na usta. Była spora szansa, że wyglądałam właśnie,
jakbym dostała udaru, bo spojrzał na mnie, mrużąc oczy.
—
Josephine… — wypowiedział moje imię, jakby próbował sobie coś przypomnieć.
Czyli istniała możliwość, że jeszcze nie uznał mnie za dziwaczkę? — Jo? —
Pokiwałam głową, bo to już była połowa sukcesu. — Czekaj… — Założył ręce na
piersi i przyjrzał mi się jakoś tak dziwnie. Jego wargi wygięły się w
podejrzany uśmieszek. — Czy ty przypadkiem nie byłaś tą dziewczyną, która była
modelką?
Prawie
podskoczyłam, zdziwiona, że to pamiętał. W końcu tak naprawdę nigdy nie
zamieniliśmy ze sobą żadnego słowa w szkole. Wtedy jednak przypomniałam sobie,
co wydarzyło się pod koniec mojej przedostatniej klasy i uświadomiłam sobie,
dokąd tak naprawdę zmierza to pytanie. Prawie pacnęłam się talerzem w głowę.
Naprawdę.
—
Tak, pamiętam, to twoimi zdjęciami w bieliźnie wyklejono prawie wszystkie
szafki w męskiej szatni, a kiedy dyrekcja dowiedziała się o twojej sekretnej
karierze, prawie cię wyrzucili ze szkoły.
No
cóż, bardziej szczegółowo tego opisać się nie dało.
Zacisnęłam
usta ze złości na wspomnienie tego niefortunnego zdarzenia. Do dziś pamiętam,
jak bardzo rodzice byli na mnie wściekli, że nie powiedziałam im, w jakiego
rodzaju sesjach zdjęciowych brałam udział. Na szczęście tylko mój agent dostał
wtedy po głowie, a dyrekcja dała się przekonać i skończyło się jedynie na
tygodniowym zawieszeniu w prawach ucznia. Ale że chłopcy wykleili sobie moimi
zdjęciami szatnię? Kurde, o tym nie wiedziałam.
Rzeczywiście,
powód do dumy.
Odganiając
ze swoich myśli sumienie niczym natrętną muchę, spojrzałam na zadowolonego z
siebie Thomasa. Przewróciłam oczami.
—
Cóż, nic się w tej kwestii nie zmieniło, nadal sobie mną wyklejają ściany —
powiedziałam, udając, że absolutnie nic mnie nie obeszło wywlekanie tych
starych nic nieznaczących spraw. Absolutnie.
Widząc,
jak chichocze pod nosem, uznałam, że to doskonały moment na zmianę tematu w
stylu Lilibeth Franco. Zanim jednak zdążyłam otworzyć chociażby usta, żeby coś
powiedzieć, Thomas mnie ubiegł:
—
Twoja mama zaprosiła mnie na obiad w sobotę. Ty też będziesz?
Uśmiechnęłam
się mimo wszystko.
—
Owszem, aczkolwiek jeśli liczysz na obecność mojej matki, to możesz się mocno
przeliczyć — zauważyłam. Wątpiłam, że na nią liczył, w końcu pytał o mnie, ale
cóż, mogłam się chociaż trochę podroczyć, jak to typowa kobieta.
—
Nie rozumiem.
—
Widzisz, wyjechała na dwa tygodnie, a ten obiad to jej sprytny plan, by
zeswatać cię z moją przyjaciółką, ponieważ prawdopodobnie w jej oczach jesteś
idealnym kandydatem na męża i nie można zmarnować takiej okazji.
—
Naprawdę?
—
Nie mogłabym żartować w takich kwestiach — odpowiedziałam, udając śmiertelnie
poważny ton.
Thomas
pokiwał energicznie głową, uśmiechając się szeroko.
—
W takim razie do zobaczenia w sobotę.
—
Biorąc pod uwagę to, że będę tutaj mieszkać przez najbliżej dwa tygodnie,
pewnie wpadniemy na siebie wcześniej.
—
Super — odparł z uśmiechem. Posłał mi jeszcze krótkie spojrzenie, po czym
odwrócił się i poszedł w stronę budynku obok, by chwilę później zniknąć za
drzwiami niemalże identycznymi jak drzwi mieszkania mojej matki.
Stałam
jeszcze chwilę w miejscu, jak to ja, analizując całą naszą rozmowę, gdy
uświadomiłam sobie coś dziwnego, mianowicie Thomas ani przez chwilę nie wydawał
mi się biedny czy smutny, tak jak przedstawiała go moja matka. Uważałam siebie
za dosyć dobrego obserwatora i najczęściej potrafiłam wyłapać emocje czy
nastawienie, nawet, gdy ktoś je ukrywał.
Ekhm.
No
przecież powiedziałam, że najczęściej!
W
każdym razie zaczęłam się zastanawiać, czy przejaskrawiony obraz „biednego,
samotnego” sąsiada, którego żona opuściła, to nie było kolejne sprytne zagranie
Lilibeth Franco. W końcu która kobieta nie zlitowałaby się nad Thomasem, gdy
już by go zobaczyła?
Może
jednak powinnam się zacząć uczyć manipulacyjnych metod mojej matki? Z drugiej
strony, znając siebie, pewnie skomplikowałabym sobie życie jeszcze bardziej.
Westchnęłam
głęboko i kręcąc głową z niedowierzaniem, weszłam w końcu do domu,
zastanawiając się, jakie jeszcze niespodzianki na nadchodzące tygodnie
przygotowała dla mnie moja matka.
Naprawdę nie wiem, jakim cudem Jo wytrzymuje ze swoją matką - serio. Ja to już bym chyba w psychiatryku wylądowała albo w więzieniu za próbę uszkodzenia własnej rodzicielki. Na szczęście moja mama nie wpierdziela mi się w życie uczuciowe. ^^
OdpowiedzUsuńI tak, określenie Hellen biedną, zdecydowanie należy do tych absurdalnych, bo niby gdzie i jak? Chociaż z drugiej strony niektórzy nadal uważają, że jeśli nie ma się męża, to jest się ofiarą losu i coś z taką delikwentką jest nie tak. Smutne, ale prawdziwe. No bo serio, czy wyznacznikiem naszej własnej wartości jest mąż? Chyba zaciągnęłam trochę feminizmem... ;)
Rozmowa Jo z Hellen... jakoś tak dziwnie, bo to przecież Hellen! To Jo jest tu od gaf, miłosnych rozterek/wpadek. Ale w sumie ta cała scena pokazuje, że Hellen nie jest taka twarda, że ma też uczucia i głęboko w sobie marzy o wspaniałej miłości... Popłynęłam nie? Ale co mi tam. ^^ Może przynajmniej uśmiejesz się, czytając ten komentarz. ;)
Spotkanie z sąsiadem matką Jo, a i jednocześnie starym znajomym naszej bohaterki wyszło lekko i na luzie - po prostu naturalnie, choć może nie do końca, bo to wszystko to jednak manipulacja jakby nie było. Chyba wiesz o co mi chodzi? ;) Nie mniej dialog między nimi nie był wymuszony i przyjęłam tę scenę bardzo pozytywnie.
Ogólnie to w życiu Jo robi się... hmm... tłoczno. Takie jakieś mam przeczucie, że Thomas będzie bardziej zainteresowany naszą Jo, a niżeli Hellen. Ale czy to dobre przeczucia? Czekam, czekam na dalszy rozwój historii, a nawet na jej zakończenie, bo naprawdę dobrze mi się czyta Twoje opowiadanie. Z całego serducha kibicuję Jo i Waltowi, i mam nadzieję, że to właśnie oni będą żyli długo i szczęśliwie - razem. :)
Kiedy przeżyło się już tyle lat z osobą z takim charakterem, wyrabia się w sobie pewnego rodzaju odporność :D Wiem, co mówię. Dużo w tej historii wydarzeń, dialogów czy samych postaci pochodzi tak naprawdę z inspiracji moim własnym życiem. No i cóż, po prostu się egzystuje z taką szaloną rodzinką, bo innego wyjścia się nie ma.
UsuńZdecydowanie jestem za tym, że wyznacznikiem szczęścia w życiu każdego człowieka nie jest małżeństwo. A już na pewno małżeństwo nie powinno być narzucane jako jedyny słuszny życiowy cel. Może podejście matki Jo i jej rodziny wydaje się mocno podkoloryzowane i absurdalne, ale wiele rodzin wywiera taką presję, bo to małżeństwo, a przynajmniej konieczność jego zawarcia jest głęboko zakorzenione w naszym społeczeństwie.
Nie wiem, czy popłynęłaś :D Po części zgadza się, że Hellen pod skorupką twardej, niezależnej kobiety skrywa uczucia, i to nie takie inne od uczuć Jo ;) ten wątek na pewno będzie się dalej rozwijał, na razie powoli, w tle, ale jeszcze się podzieje w życiu Hellen.
Wiem, że trójkąt to już sporo, a co dopiero jakieś czworokąty czy sześciokąty, no ale im więcej, tym weselej :D Thomas sporo namiesza, ale nie będzie to mieszanie w stylu Petera. You'll see :D