czwartek, 15 czerwca 2017

BONUS: Impulsy*

Rozdział pisany z perspektywy Walta, w narracji trzecioosobowej. Ja wiem, że takie zmienianie narracji jest słabe, ale cóż na to poradzę, że poczułam przypływ weny i po prostu musiałam ten rozdział tak napisać. W kolejnych częściach wracamy do Jo i jej specyficznego humoru, mam nadzieję więc, że ta część będzie pewnego rodzaju oddechem pomiędzy tym wszystkim, i oczywiście wyjaśni wam co nieco. 

Spojrzał na karteczkę leżącą na dnie szuflady. Słodkich snów, skarbie. Dlaczego ją zatrzymał?
Nie uważał siebie za sentymentalnego. W jego życiu codziennym nie było miejsca na sentymenty. Na barkach spoczywała mu ciężka odpowiedzialność za ogromną firmę, maszynę codziennie przerabiającą miliony na wielu rynkach światowych. Miał przed sobą ludzi, przed którymi musiał za wszystko odpowiadać i jeszcze więcej osób pod sobą, którymi każdego dnia był zmuszony zarządzać.
Każdego dnia prowadził rozmowy, spotkania, konferencje, kontrole, podpisywał umowy, zdobywał i tracił zaufanie, odnosił sukcesy i jeszcze więcej porażek. Każdego dnia przebywał w zimnym i skomplikowanym świecie biznesu. Prowadził grę, w której nie było czasu na uczucia. Liczyły się tylko pieniądze, zyski, straty, analiza rynku i konszachty z odpowiednimi osobami.
Nie wiedział, czy to jego żywioł. Owszem, tkwił w firmie, odkąd skończył studia i ojciec, przestając go w końcu ignorować, oznajmił, że to wszystko kiedyś będzie jego. To było w pewnym stopniu naturalne – on, Walter, najstarszy z rodzeństwa i najbardziej rozsądny, miał zająć się rodzinnym biznesem. I nigdy tego nie kwestionował. Przyjął ze zwyczajnym sobie spokojem decyzję ojca, bez żadnego problemu wchodząc w role, które mu powierzano, pnąc się w górę po kolejnych firmowych szczeblach. Nie kwestionował niczego.
Graham Buchanan przy każdej możliwej okazji powtarzał wszystkim, że jest z syna niezmiernie dumny. Nigdy jednak nie powiedział tego Walterowi, nie skierował tych słów bezpośrednio do niego. W końcu starszy Buchanan też był graczem w tej nigdy niekończącej się grze i doskonale wiedział, jak ją prowadzić, by wygrać. Nie okazywał mu żadnych uczuć. Zwracał się do niego „synu”, jednak w jego postawie zawsze było coś, co kazało Walterowi myśleć, że traktuje go jako pracownika. Nie miał jednak odwagi, by kiedykolwiek zaprotestować.
A teraz? Ojca nie było i Walter został sam.
Zniknął zupełnie nagle, chociaż od pewnego czasu znikał coraz częściej i mężczyzna domyślał się, co działo się z jego ojcem. Brak skupienia, odwoływanie spotkań, coraz więcej obowiązków zrzucanych na Waltera. Ukrywał się bardzo dobrze, ba!, był mistrzem ukrywania, jednak Walt znał ten wzór aż za dobrze. Ale nie zdążył nic z tym zrobić.
Nie przeszkadzało mu zupełnie, że wszystko jest na jego głowie. Miał czas, by przyzwyczaić się do samodzielnych decyzji i naprawiania tego, co ojciec zepsuł lub miał zamiar zepsuć swoim zachowaniem. Nie widział jednak całego obrazu, do tej pory w końcu nie zarządzał całą firmą, całą wielką spółką Wyland Industries, i nie miał do wszystkiego dostępu.
Teraz wszystko zaczynało mu ciążyć.
Ojciec nie żył. Zostawił go samego z całym bałaganem i sypiącą się firmą, nawet nie zaszczycając żadnym słowem wyjaśnienia. Bo firma powoli się rozpadała, kawałek po kawałku, ciągnąc za sobą złe decyzje Grahama Buchanana.
Zmienił testament tydzień przed śmiercią, zostawiając mu wszystkie swoje udziały. Wcześniej, kiedy jeszcze Graham Buchanan większość swojego czasu pozostawał trzeźwy, zamierzał firmę podzielić równo pomiędzy trójkę swoich dzieci, tak jak chciał tego jego teść, Henry Alton Wyland. Zmienił zdanie pod wpływem narkotyków czy na trzeźwo, Walter nie miał pojęcia. Wiedział jedynie, że wszystko leżało teraz w jego rękach. Cholerne pięćdziesiąt dwa procent.
Walter był tak okropnie wściekły na ojca. Drugi raz w życiu czuł do niego ogromną nienawiść, a ten cholerny arogant nawet o tym nie wiedział. Od dwóch tygodni gnił sześć stóp pod ziemią, w gruncie rzeczy na nic więcej nie zasługiwał. Mógł zostawić go w tej zapadającej się dziurze, udać, że to nie jego ojciec i odjechać, tak po prostu. Miał przy sobie dokumenty, ale co z tego, kiedy własny syn mówi, że nie poznaje ojca w martwym, sinym ciele starszego mężczyzny ogołoconego z resztek godności, leżącym na stole w prosektorium. Co z tego? Kto by to zakwestionował? Badania genetyczne? Pff. Łatwo je podrobić.
Mógł, ale tego nie zrobił. Czy poczułby się wtedy lepiej? Te wszystkie lata milczenia i tłumienia w sobie emocji znalazłyby wreszcie ujście? Nie, matka by mu nie wybaczyła. Skinął więc tylko głową, potwierdzając – tak, to mój ojciec. To wielki Graham Roland Lyle Buchanan, dumny właściciel Wyland Industries. Bezuczuciowy drań, który zachlał i zaćpał się na śmierć.
Czuł w sobie gniew i radość, zmęczenie i ulgę. Zupełnie sprzeczne emocje. Chciał je z siebie wyrzucić, krzyczeć na cały świat, jak bardzo ojciec go zawiódł. Ojciec, którego nie rozumiał. Ojciec, którego nigdy nie miał i miał już nie mieć na zawsze.
I wtedy znikąd pojawiła się ona.
W rozpuszczonych włosach, z zaróżowionymi policzkami i bez butów w podartych rajstopach, stanęła przed nim niczym złudzenie optyczne i zaczęła coś mówić. Miała przyjemny, spokojny głos. Przez chwilę myślał, że sobie ją przyśnił. Zasnął na tej ławce w parku, gdzieś w połowie drogi do domu, i miał jeden z tych dziwnych, skrajnie realistycznych snów. Ale ona była prawdziwa.
Miała w sobie pewien urok, mieszankę otwartości i bijącego od niej ciepła. Była lekko zdenerwowana, chyba też wstawiona. Usiadła obok niego bez większego skrępowania. Rzuciła buty obok siebie, rajstopy rozdarły jej się jeszcze bardziej, sukienka opinająca jej zgrabne ciało ciągle podwijała się… Opowiadała coś, czego nie rozumiał, tylko i wyłącznie dlatego, że nie mógł się na niczym skupić.
Jeszcze przed chwilą był wściekły, chciał coś rozwalić, śmiać się, płakać, na domiar złego dopadało go zmęczenie długą jazdą. A teraz patrzył na tę zagubioną kobietę i nie mógł oderwać od niej wzroku. Chciał jej pomóc. Musiał! Przecież nie mógł jej tak zostawić, w takim stanie, potrzebowała jego pomocy. W przypływie tej dziwnej mieszanki emocji, której do tej pory nie dane mu było doświadczyć, podjął decyzję, że zabierze ją ze sobą. Jeśli będzie chciała, oczywiście.
Na szczęście chciała.
Zastanawiał się, czy gdyby to była inna kobieta, a nie Jo, czy wtedy postąpiłby tak samo. Pewnie nie. Nie spotkał jeszcze kogoś takiego, jak ona. Była trochę roztrzepana i chaotyczna; sama, z własnej woli podjęła nierozsądną decyzję powrotu na własną rękę do Londynu i wsiadła do jego samochodu, znając tylko jego imię. Okej, zdawał sobie sprawę, że raczej nie wyglądał podejrzanie, mimo wszystko jednak, kto w taki sposób postępuje? Działała impulsywnie i chyba to mu się najbardziej spodobało. Nie wiedział, czego się spodziewać. Może dlatego też otworzył się przed nią? Powiedział to, czego nie potrafił powiedzieć swoim bliskim?
W impulsach jednak zawsze było coś ulotnego i zdał sobie z tego doskonale sprawę, kiedy go pocałowała i kierowani nagłym pożądaniem wylądowali w łóżku. Uświadomił sobie wtedy, że to wcale nie ona potrzebowała jego pomocy, a on jej. Potrzebował zapomnieć o wszystkim i zatracić się w czymś innym. A ona doskonale się do tego nadawała.
Nie uważał siebie za sentymentalnego, musiał jednak zachować ten kawałek papieru z jej odręcznym pismem. Coś, co przypominało mu, że Josephine nie była tylko i wyłącznie złudzeniem, marą senną, która nigdy się nie wydarzyła.  

Siedział przy biurku w swoim gabinecie w głównym wieżowcu Wyland Industries. Nie powinien był pić, w końcu nadal musiał wrócić samochodem do własnego domu. Potrzebował jednak chociaż odrobinę alkoholu.
Popełnił błąd. Był zbyt zachłanny i podjął niewłaściwą decyzję.
Walt nie podejmował do tej pory złych decyzji.
Kiedy Harry Pemberton zadzwonił do niego dwie godziny temu, oznajmiając, że właśnie wysiada z helikoptera i chce porozmawiać, wiedział, że ma przesrane. Odwlekał podpisanie decyzji o zamknięciu fabryki w Bracknell od kilku miesięcy i Harry’emu się to po prostu nie podobało. Mężczyzna zasiadający w zarządzie, do tej pory nie naciskał na Waltera, wydawać by się mogło, że przez wzgląd na śmierć ojca. Jednak najwyraźniej dziś jego cierpliwość się skończyła.
Dlaczego nie przełożył kolacji z Josephine? Myślał, że uda mu się zbyć Harry’ego w kilka minut.
Chciał ją zobaczyć. Musiał ja zobaczyć.
Gdy myślał, że już więcej jej nie spotka, gdy wrócił do swojej szarej rzeczywistości i był zmuszony zmierzyć się z pogrzebem ojca, znów poczuł wściekłość. Niekontrolowaną, kłębiącą się w głębi złość. Na siebie, na ojca i na wszystkich, którzy akurat byli pod ręką.
Postąpił impulsywnie, co nie zdarzało mu się do tej pory, ale był po prostu niecierpliwy. Jak jeszcze nigdy do tej pory.
I wszystko zepsuł.
Ogarnął spojrzeniem swój gabinet. Nie zmieniał niczego, odkąd przeniósł się tutaj kilka lat wcześniej. Nawet nie zamierzał zajmować biura ojca, omijał to miejsce wręcz szerokim łukiem, mimo że praktycznie rzecz biorąc należało do niego. Wolał jednak swój mniejszy pokój, na prawie najwyższym piętrze, z widokiem na centrum Londynu.
Jego biurko stało naprzeciwko drzwi, przy oknie. Panował na nim sterylny porządek. Komputer, jak zwykle włączony, ustawiony po lewej stronie na ciemnym, szklanym blacie, burczał cicho. Przed nim na podstawce stała szklanka z bursztynowym płynem, a zaraz za nią dwa równe stosiki teczek i plików papierów. Poza tym kilka przyrządów biurowych i telefon. Nic więcej, żadnych osobistych pamiątek czy zdjęć. Nie lubił, gdy na biurku leżało zbyt dużo przedmiotów, to go rozpraszało. Z kolei na ścianach, owszem, można było dojrzeć kilka rodzinnych fotografii czy tych przedstawiających Walta jeszcze za czasów studiów podczas jakichś rozgrywek sportowych. Jednak to było wszystko, prócz ciemnej kanapy stojącej smętnie przy ścianie.
Spojrzenie Walta powędrowało w tamtą stronę i przez chwilę zastanawiał się, aż w końcu podjął decyzję. Nalał sobie więcej koniaku, zatrzasnął szufladę i przeniósł się na kanapę. Cóż, nie wróci dziś do domu.

*

— Walt? Coś się stało? Myślałam, że przyjedziesz dopiero w niedzielę.
Młoda kobieta w stroju do jazdy konnej szła szybko korytarzem w stronę Walta, a jej głośne kroki odbijały się echem po całym holu. Miała zdziwioną i zatroskaną minę. Wyglądała w tamtym momencie zupełnie jak ich matka. W gruncie rzeczy była do niej bardzo podobna, z tą różnicą, że zamiast blond włosów posiadała brązowe.
Ciemne oczy spoczęły na jego sylwetce. Jej twarz wyrażała teraz zadowolenie, jednak spojrzenie zdradzało, że nadal jest lekko zdziwiona.
Siostra Waltera, Vivianne, należała do osób, które w mgnieniu oka rozszyfrowywały, gdy coś było nie tak. Nie miał złudzeń, że tym razem będzie inaczej. W końcu w innej sytuacji nie zjawiłby się u niej dzień wcześniej.
Nie wiedział jednak, na co tak naprawdę liczył. Vivianne może i znała go doskonale i była jedyną osobą w tej rodzinie, która nie bała się emocji i mówienia o nich, ale coś go w tym wszystkim krępowało. Jakby na to nie patrzeć, upił się wczoraj we własnym biurze, ponieważ spieprzył kolację z  Jo, a dziś z samego rana, z lekkim kacem, postanowił przyjechać do siostry i poradzić się jej, jak to naprawić.
Co on w ogóle wyprawiał? Może postradał zmysły?
— Powinienem był was uprzedzić — stwierdził, kiedy siostra przytuliła go na przywitanie. W tamtym momencie rozważał, czy nie lepiej by było, gdyby po prostu teraz wyszedł.
— Dobra myśl, szkoda tylko, że tak późno na to wpadłeś. — Vivianne skinęła głową, uśmiechając się lekko. — Czy twoja dzisiejsza wizyta oznacza, że jutro się nie spotkamy? Dziewczynki pojechały do matki Richarda, a pewnie chciałyby cię zobaczyć.
— Mogę zostać do jutra — powiedział, nagle zdając sobie sprawę, że jest już za późno na zmianę zdania.
Wyraz twarzy jego siostry zmienił się nieznacznie. Zmarszczyła brwi i wpatrywała się w niego w zamyśleniu.
— Walt, co się stało?
— Nie mogę odwiedzić własnej siostry bez żadnej przyczyny? — rzucił niewinnie, starając się uśmiechnąć beztrosko.
Vivianne znów zmierzyła go uważnym spojrzeniem.
— Oczywiście, że możesz. Jednak prawie nigdy nie zjawiasz się bez zapowiedzi, więc chyba rozumiesz, skąd moje zdziwienie. To do ciebie niepodobne.
— Cóż, w takim razie ostatnio robię wszystko niezgodnie z własnym charakterem — wypalił, czując, że jego młodsza siostrzyczka i tak zaraz dojdzie sama do odpowiednich wniosków. A nawet jeśli nie, to będzie męczyć go pytaniami w nieskończoność.
Przeszli do pokoju dziennego. Przez otwarte drzwi wychodzące na ogród wpadł nagle mocny podmuch wiatru, przynosząc ze sobą powietrze przesycone nieprzyjemnym zapachem końskiego łajna.
Luksusowa posiadłość letnia Richarda Wellingtona, męża jego siostry, miała swoje plusy i minusy. Plusami zdecydowanie było to, że znajdowała się z dala od miejskiego gwaru, na terenach typowo wiejskich. Często wybierali się razem na polowania czy rekreacyjne przejażdżki konne, kiedy tylko dopisywała pogoda. Mimo oddalenia od miasta, całkiem szybko można się było do niego dostać, dzięki czemu dziś na przykład Walt nie musiał się martwić, że będzie zmuszony tkwić kilka godzin w samochodzie, czując się rozdrażniony kacem i zmęczony spaniem na zbyt małej kanapie. Ogromnym minusem jednak było bliskie sąsiedztwo stajni, której zapachy docierały do środka w bardziej wietrzne dni.
Walt lekko zniesmaczony zamknął otwarte na oścież drzwi i odwrócił się w stronę siedzącej na kanapie siostry. Upijała właśnie łyk kawy dopiero co przyniesionej przez gosposię. Kiedy spojrzała na niego pytająco, wskazując dzbanek i filiżanki, pokręcił głową. Wypił rano trzy kawy, żeby postawić się na nogi, co było dla niego wystarczającą ilością na cały tydzień.
— Walt, po prostu powiedz, o co chodzi.
— Viv, wszystko zepsułem. Jak jakiś idiota — wyrzucił z siebie nieoczekiwanie.
— Chodzi o firmę?
Walt pokręcił głową.
— Ach. — Viv uśmiechnęła się ze zrozumieniem. — Chodzi o kobietę.
Vivianne nie musiała pytać, Walt nie musiał potwierdzać.
— Co zepsułeś? I kim jest ta tajemnicza kobieta, której jeszcze nie poznałam?
Opowiedział jej więc mniej więcej wszystko, co wydarzyło się w ciągu dwóch tygodni i o czym był w stanie powiedzieć. Pominął kilka szczegółów, które wiązałyby się z tym, że musiałby sam uświadomić sobie pewne rzeczy. Na razie jeszcze nie był gotowy na przyznanie się do nich przed sobą, a co dopiero własnej siostrze.
— Spotkałem się z Harrym.
— Z tym Harrym?
— Tak. Myślałem, że nie zajmie mi to dużo czasu. Jo po prostu wyszła.
— Jesteś kretynem. Też bym wyszła.
— Dzięki.
— Nie krzyw się, to prawda. Nie mogłeś przełożyć tej randki? — Walt wzruszył ramionami. Vivianne otworzyła szeroko oczy i patrzyła na niego ze zdziwieniem zmieszanym z rozbawieniem. — Braciszku, jesteś nieznośny. Zupełnie jak w naszym dzieciństwie, byłeś taki niecierpliwy, musiałeś wszystko dostać już, teraz, zaraz. Myślałam, że z tego wyrosłeś.
Walt milczał.
— Wiesz, chciałabym ją kiedyś poznać. Kobietę, która zawróciła mojemu bratu w głowie do tego stopnia, że aż prosi mnie o rady.
— Viv, przestań żartować.
— Ale ja nie żartuję, braciszku — powiedziała śmiertelnie poważnym tonem. — Powiem ci, co teraz zrobisz. — Poruszyła się nieco na kanapie i odłożyła pustą filiżankę po kawie na stolik. — Wyślesz jej bukiet kwiatów i zadzwonisz, błagając, by dała ci drugą szansę. Jeśli będzie chciała mieć z tobą jeszcze do czynienia, zabierzesz ją na randkę jej życia. Tym razem niech to będzie coś bardziej osobistego, dobrze? I na litość boską, wyłącz telefon.
To brzmiało dobrze. To brzmiało jak coś, co mogłoby się udać. Vivianne w końcu była kobietą, gdyby nie sądziła, że to podziała, nie powiedziałaby tego. Czemu jednak sam na to nie wpadł? Ach, może dlatego, że był jeden, znaczący problem.
— Niestety nie znam jej adresu.
— Rany, Walt — jęknęła Vivianne, zupełnie nie kryjąc swojego zniecierpliwienia. Patrzyła na niego, jakby palnął jakieś straszne głupstwo. — Od czego masz Christine? Twoja sekretarka jest mistrzem znajdywania ludzi, ją też na pewno szybko zlokalizuje.
Pokiwał głową, przyznając jej rację. Kobieta wyraźnie się rozchmurzyła, otrzepała spodnie z niewidzialnych okruchów, po czym klasnęła w dłonie i powiedziała:
— Głodny? Na lunch mamy dziś w menu pieczeń, popisowe danie Marie!
Starał się przez większość czasu spędzonego u siostry skupić na niej, a nie na własnych myślach krążących ciągle wokół Josephine. Był zniecierpliwiony, cholernie zniecierpliwiony. Chciał do niej zadzwonić lub napisać, lub wszystko na raz. Wytłumaczyć, przeprosić, wyrzucić z ciebie ten dziwny ciężar. Chciał ją jednak przede wszystkim zobaczyć. Ujrzeć jej twarz, uśmiech, usłyszeć jej głos.
To było niedorzeczne, sam siebie nie poznawał. Skąd się u niego wzięła nagle ta niezdrowa obsesja?
Przeklęta Josephine, która tamtego dnia musiała stanąć mu na drodze.
Vivianne w końcu dała za wygraną i stwierdziła, że powinien po prostu wracać do miasta i zająć się tym, czym tak bardzo chciał się zająć. Z jednej strony był jej za to wdzięczny, z drugiej obawiał się, że znów postąpi impulsywnie i wszystko zepsuje. Gdzie podziały się jego chłodna kalkulacja i zdolność podejmowania przemyślanych decyzji?
Cóż, najwyraźniej zagubiły się gdzieś w pokoju, w nocy, w tym małym pensjonacie w drodze do Londynu dwa tygodnie temu.

*

— Co mogłabym zrobić dla mojego ulubionego przystojniaka? — zapytała rudowłosa kobieta ze słodkim uśmiechem.
Christine Ekström była jego asystentką od dziesięciu lat, w zasadzie odkąd tylko zaczął pracę dla ojca. Niezmiennie od dziesięciu lat rudowłosa kobieta wykonywała dla niego wszystko, czego tylko sobie zażyczył – oczywiście związanego z pracą. A teraz stał przed nią i miał poprosić ją o coś, czego nigdy nie miał zamiaru zrobić. Gdyby jednak sam potrafił to, co potrafiła Christine, w ogóle by jej nie potrzebował.
— Chciałbym, żebyś kogoś dla mnie znalazła.
— Kogo poszukujesz?
Walter milczał. Chciał mieć to wszystko już za sobą. Przekazał jej karteczkę z imieniem Josephine i jej numerem telefonu. Christinie przyjrzała się jego piśmie i odwróciła kartkę na drugą stronę, najwyraźniej szukając dalszego ciągu. Na jej twarzy odmalowało się zdziwienie.
— Tyle? To jest ta ważna sprawa, dla której wezwałeś mnie tutaj w mój dzień wolny?! — zapytała z pretensją. Gdy Walter nadal milczał, kobieta pokręciła głową. — I co ja mam niby z tym zrobić, kochanie? — mruknęła niezadowolona w stronę Waltera, oddając mu karteczkę. — Pracuje u nas? Ma u nas pracować? To ktoś, z kim współpracujemy, nowy inwestor? Cokolwiek?
Mężczyzna westchnął ciężko. Czuł się, jakby znów był w szkole i stał przed znienawidzoną przez siebie nauczycielką, która wypytuje go przy tablicy. Miał ochotę zapaść się pod ziemię.
Zadzwonił do niej godzinę temu, przekonując, że potrzebuje jej koniecznie w biurze. Soboty zazwyczaj miała wolne, chyba że działo się coś bardzo ważnego, wtedy jednak całe piętro musiało pracować. Dzisiejszy dzień był spokojny, w budynku prawie nikogo nie spotkał, czemu był względnie wdzięczny. W końcu nic się nie działo, więc sprowadzanie nagle swojej asystentki mogłoby wywołać niepotrzebne komentarze. Tutaj wszyscy plotkowali, a Walter nie cierpiał plotek.
Christine prawdopodobnie miała własne plany, jednak w końcu zgodziła się przyjechać na chwilę do pracy. Walt był jej za to niezwykle wdzięczny i zanotował sobie w pamięci, aby przyznać jej pokaźną premię.
Tymczasem panna Ekström skrzyżowała ręce na piersi i patrzyła teraz na niego zniecierpliwiona.
Do cholery.
— Nie, to kobieta, z którą wczoraj się spotkałem — powiedział w końcu, siląc się na najbardziej spokojny ton, na jaki był w stanie sobie teraz pozwolić.
Asystentka Waltera gapiła się na niego ze zdziwieniem i pół uśmieszkiem błąkającym się jej na ustach. Wyglądała zupełnie tak, jakby próbowała się nie roześmiać.
— Przepraszam, co?
— Christine…
— Poczekaj, jestem w szoku. — Kobieta przyłożyła rękę do klatki piersiowej i westchnęła teatralnie. — Mój szef, Walter Buchanan, we własnej osobie, właśnie poprosił mnie o znalezienie kobiety, z którą się spotkał? Czy ja dobrze usłyszałam, jakiś romans?
Walt posłał jej zniecierpliwione spojrzenie. Christinie zazwyczaj rzucała kąśliwymi uwagami i ich relacja zdecydowanie przekraczała zwyczajną normę szef-pracownik, jednak do tej pory nigdy nie prosił jej o nic, co wiązało się z jego życiem prywatnym.
— Czy ty nie przekraczasz właśnie jakiejś granicy, kochasiu? — zapytała, jakby czytając mu w myślach.
Nie miał jednak dziś ochoty na ich słowne gierki.
— Christine, mogłabyś to zrobić czy nie? — zapytał, w końcu tracąc cierpliwość.
Rudowłosa kobieta zerknęła na niego z ukosa.
— Ciekawe, ile by mi zapłacili, gdybym sprzedała takiego newsa do gazety? Wyobraź sobie nagłówki: „Walter Buchanan nie jest już kawalerem” i te domysły, kto w końcu usidlił nowego szefa Wyland Industries.
— Dobrze — prawie warknął przez zaciśnięte zęby. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę swojego gabinetu.
— Oj, daj spokój, przecież wiesz, że ci pomogę. Daj mi ten numer telefonu! — zawołała za nim. Przez chwilę się wahał, jednak w końcu wrócił do jej biurka i ponownie wręczył jej karteczkę.
Christine uśmiechnęła się promiennie i posłała mu oczko.
— Dam ci znać, kiedy coś znajdę, tymczasem bądź tak dobry i zrób mi kawę, okej?
Walt mruknął pod nosem, żeby sama sobie ją zrobiła i zanim zdążyła mu odpyskować, zniknął jej z pola widzenia.

*

Dwadzieścia minut później rudowłosa głowa Christine pojawiła się w jego gabinecie. Prychnęła w jego stronę, rzucając na biurko świeżo wydrukowaną stronę zapisaną kilkoma linijkami.
— Tym razem ci wybaczę, bo to twój pierwszy raz — powiedziała, uśmiechając się, zadowolona z siebie. — Poza tym trochę mnie to ekscytuje. Powiedz, po co ci jej adres? Coś przeskrobałeś?
— Dobrze, możesz iść.
Walt jej nie słuchał. Patrzył na kartkę i napisany na niej adres. Nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Przecież to było kilka ulic stąd! Miał ją dosłownie na wyciągnięcie ręki. Mógłby pojechać tam właśnie teraz, zaraz, dlaczego w zasadzie jeszcze siedzi na tym cholernym krześle?!
— Wrzuć jej nazwisko w wyszukiwarkę, nie pożałujesz — powiedziała nagle Christine, sugestywnie poruszając brwiami, po czym wyszła z gabinetu. Pokiwał głową, jednak jej słowa prawie w ogóle do niego nie docierały.
Nie mógł przecież nagle pojawić się pod jej mieszkaniem jak jakiś wstrętny prześladowca. Z drugiej strony przecież zamierzał wysłać jej kwiaty, czy to nie wyda się podejrzane?
Przejechał ręką po twarzy.
Sięgnął po telefon leżący na blacie biurka i z odmętów pamięci aparatu wybrał jej numer.

*

— Walt? Co ty tutaj robisz?
Dwie godziny i kilka nieodebranych połączeń później, Walter, nie wierząc sam w to, co robi, stał pod drzwiami mieszkania Josephine Franco z ogromnym bukietem kwiatów w ręce. W ręce, która pociła mu się z nerwów, ponieważ najwyraźniej właścicielki mieszkania i kobiety, której szukał, nie było w środku.
Prawie dał za wygraną. Prawie zostawił te przeklęte róże na wycieraczce i z okropnym przeczuciem, że wszystko zepsuł, zszedł na dół. Prawie, bo w momencie, kiedy zamierzał się odwrócić, z zamyślenia wyrwał go głos, który tak bardzo pragnął usłyszeć.

— Nie odebrałaś — odparł po prostu, uśmiechając się niewinnie.

sobota, 3 czerwca 2017

12. Proroczy Uran

Kolejny rozdział to niespodzianka :) Mam nadzieję, że wam się spodoba. 

Gdybym miała napisać sztukę o zaręczynach mojej kuzynki Nadii, byłby to w połowie musical – tak, typowy bollywood – z hitami popowymi z radia wymieszanymi z hinduskimi rytmami oraz w połowie czarna komedia z morderstwem sąsiada w tle, bo moja rodzina byłaby w tej sztuce mafią. Potem wszyscy siedzielibyśmy przy stole i jedli zaręczynowy tort, bo był najlepszy z całego wieczoru, w takiej tajemniczej ciszy, podczas której nikt nic nie mówi, ale wszyscy rzucają sobie ukradkiem spojrzenia i wiedzą, o co chodzi. Moja matka świetnie by się nadawała na rolę bossa rodziny Franco-Patel. Nosiłaby pewnie wieczorowe suknie o każdej porze dnia i nocy oraz układała włosy a la lata dwudzieste, chociaż wygląda w takich fryzurach paskudnie.
Niestety, to wszystko kończyło się tylko na mojej inwencji twórczej, bo żadnego morderstwa nie było, ale ciotka Amala dała niezły recital, który prawie nas pozabijał. Wszyscy trochę się upili, prawdę mówiąc trochę za bardzo, nawet babcia Katherine łyknęła zdrowo i zasnęła na fotelu w ogrodzie.
Jednak znów się zagalopowałam. Wróćmy więc do początku.
Ponieważ, tak jak już wspominałam, nie zostałam wychowana w tradycji, nie zamierzałam zakładać sari, zresztą nawet żadnego nie miałam w swojej szafie. Przyzwyczajona byłam już do tego, że dostawało mi się za każdym razem, kiedy nie ubierałam się tak, jak chciała reszta rodziny. Zresztą, to nie miało żadnego znaczenia, ponieważ i tak nie miałam brać udziału w samej ceremonii zaręczyn. To znaczy bezpośrednio.
Muszę chyba wspomnieć, że hinduskie zaręczyny czy wesela zawsze charakteryzowały się wystawnością – muzyka, jedzenie, stroje i tradycja, w mniejszym lub większym stopniu zachowana. Wszystko musiało być głośne, kolorowe, pełne życia i emocji. Celebrowano prawie każdą chwilę, co czasem wyglądało trochę jak przedstawienie, jakiegoś rodzaju widowisko. Biorąc jednak pod uwagę fakt, że takie związki były często po prostu aranżowane, dla mnie to wszystko kojarzyło się z magiczną sztuczką – magia pozostawała magią, dopóki nie poznało się jej prawdziwego mechanizmu.
Zastanawiałam się, jak to wyglądało w przypadku Nadii i Adiego. W końcu był Hindusem, w każdym razie na pewno miał hinduskie korzenie, to nie ulegało wątpliwościom, ale nie przypuszczałam po prostu, że Nadia należy do tradycjonalistek. Studiowała medycynę, co samo w sobie było niezwykłym wyjątkiem w rodzinie ze strony matki. Zastanawiało mnie, czy przypadkiem ciotka Amala nie maczała w tym wszystkim swoich palców, w gruncie rzeczy kiedyś prawie mnie zaręczyła z jakimś nieznanym mi mężczyzną.
Wspominałam już, że miała katalog? Jakkolwiek niepokojąco to brzmiało, ciotka Amala była prawdziwą kolekcjonerką kawalerów do wzięcia. Oczywiście hinduskiego pochodzenia, przynajmniej w większości. Jeśli uznawała, że dany mężczyzna jest warty którejś z wolnych kobiet, którym akurat „pomagała" znaleźć miłość życia, trafiał do katalogu bez względu na narodowość.
Tak, siostra mojej matki naprawdę przykładała się do tematu zamążpójścia.
W każdym razie liczyłam trochę, że jednak mimo wszystko nie przypomni sobie o mnie i jednak skupi się na głównym temacie dnia, czyli zaręczynach swojej bratanicy. Na wszelki wypadek wybrałam z szafy najmniej rzucającą się w oczy sukienkę, czyli w tym wypadku jaskraworóżową luźną sukienkę za kolano, która swoim kolorem na pewno nie będzie odstawać od tradycyjnych strojów reszty mojej rodziny.
O dziwo, trochę się pomyliłam.
Większość moich ciotek, wujków i kuzynostwa, oczywiście, miała na sobie tradycyjne stroje. Nie licząc mojej matki, która – o dziwo – miała na sobie dopasowaną sukienkę w kolorze ecru i niebotycznie wysokie szpilki, w których najwyraźniej nie potrafiła chodzić, ponieważ stawiała bardzo małe i szybkie kroczki (wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy ją zobaczyłam, jak dyryguje kuzynami wynoszącymi krzesła z jadalni do ogrodu), zwyczajnie ubrani byli również goście ze strony Adiego. Zwyczajnie, to znaczy nie tradycyjnie. Po prostu kobiety miały na sobie sukienki, a mężczyźni garnitury.
Nie miałam jednak zamiaru nad tym dłużej się zastanawiać, ponieważ w mieszkaniu mojej matki panował taki kocioł, że po prostu ciężko było myśleć o czymkolwiek innym. Jak ta kobieta zamierzała pomieścić tyle ludzi? I skąd w ogóle ten pomysł, by przyjęcie zaręczynowe organizować w małym mieszkaniu?
Przyjechałam, kiedy prawie wszystko już było gotowe – najwyraźniej nie spodziewano się tylu osób, bo wujek Ray wyciągał rozkładane ogrodowe krzesła z szafy w holu. Jak się domyślałam, altana nie była przystrojona lampkami i pewnie, gdybym zapytała Nadię, nie wiedziałaby, o co chodzi. Wystarczył mi rzut okiem na ogród, by stwierdzić, że to całe przyjęcie nie było ani trochę przemyślane. Na środku trawnika upchnięte były niepasujące do siebie stoły, uginające się pod ciężarem wszystkich potraw i zastawy, a wokół nich krzesła poprzysuwane tak gęsto, że trudno by było wcisnąć pomiędzy nie szpilkę. W jadalni zaś, która teraz wydawała się strasznie pusta, rozstawiono kilka krzeseł na ceremonię zaręczyn.
— Josie, nie stój tak, stawiamy horoskop i tylko ty zostałaś! — Usłyszałam głos ciotki Amali za sobą. Odwróciłam się niechętnie, ponieważ wiedziałam, co mnie czeka. Uśmiechnęłam się krzywo i podążyłam za ciotką, która już ponaglająco machała na mnie ręką.
Horoskop dla przyszłej panny młodej był nieodłącznym elementem zaręczyn. Przecież nie mogła wyjść za mężczyznę, który by do niej nie pasował, prawda? Oczywiście nie miało to żadnego znaczenia, Nadia pewnie i tak wyszłaby za Adiego, nawet gdyby nie zapisano ich wspólnego losu w gwiazdach. A wierzcie mi, często się tak zdarzało – czy związki były aranżowane, czy nie. W takich przypadkach – gdy horoskop przewidywał nieszczęście lub niedopasowanie w małżeństwie – w hinduskiej tradycji istniał pewien dziwny, niejasny dla mnie zwyczaj poślubienia drzewa.
Tak, drzewa. Prawda, że wspaniałomyślne? Poślub drzewo, kobieto, boś niegodna mężczyzny, a wszystkie twoje zmartwienia odejdą w niepamięć.
Tak czy inaczej, horoskop był tradycją, wręcz obowiązkiem dla każdej niezamężnej kobiety. Niestety jedynymi niezamężnymi kobietami podczas tych zaręczyn byłam najwyraźniej ja oraz Nadia. Jeśli myślisz, że podekscytowana zaręczynami rodzina skupiła się jedynie na mojej kuzynce, to się mylisz.
Ciotka Kalpana łypnęła na mnie wzrokiem, kiedy tylko weszłam do pokoju na górze. Na co dzień był to po prostu gabinet mojej matki, dziś jednak został przystosowany do przyjęcia wszystkich zaproszonych na uroczystość kobiet i stawiania horoskopu. Na środku ustawiono stół, a wokół niego poduszki, pufy i fotele. Ciotka Kalpana wskazała mi miejsce obok Nadii, która miała na sobie piękne, bogato zdobione sari w intensywnym turkusowym kolorze. Kuzynka uśmiechnęła się do mnie zachęcająco.
Najwyraźniej przyszła panna młoda była bardziej niż zadowolona ze swojego horoskopu, ponieważ uśmiechała się i niecierpliwie kręciła na swojej poduszce. Domyślałam się, że pewnie chciałaby mieć już te całe zaręczyny z głowy.
— Mamo, możesz się pospieszyć? — powiedziała, kiedy ciotka Kalpana przez dłuższy czas wertowała jakąś książkę. Nie miałam bladego pojęcia, w jaki sposób działały horoskopy, ale najwyraźniej polegało to na wymyślaniu jakichś przypadkowych bzdur wyczytanych w różnych źródłach na podstawie daty urodzenia.
— Kochana, to nie jest takie proste — mruknęła ciotka znad książki. — Nasza Josie ma najwyraźniej bardzo skomplikowaną przyszłość.
— Jak to? — zainteresowała się moja matka, niespodziewanie wychylając się zza rogu. Do tej pory myślałam, że nadal biegała na dole i rozkazywała wszystkim wokół. — Na ostatnich zaręczynach wróżyłaś jej rychłe zamążpójście — dodała nieco oskarżycielskim tonem. Kalpana posłała jej niezadowolone spojrzenie.
Racja, na zaręczynach kuzynki Priyi okazało się, że niedługo wyjdę za mąż, podczas gdy Nadię miało czekać nieszczęście w miłości. Zaczęłam się zastanawiać, czy może ciotka Kalpana przypadkiem wtedy nie pomyliła naszych horoskopów.
— Jak chcesz, Lili, to możemy się zamienić — syknęła matka Nadii. — Ja tylko czytam to, co jest zapisane w gwiazdach. O, proszę. — Wskazała palcem na jakąś linijkę w książce. — Uran zapowiada znaczne zmiany, pytania bez odpowiedzi, zwątpienie, kryzysy i zerwania...
Prychnęłam pod nosem. Uran miał w gruncie rzeczy rację, prawda?
— Ale! — krzyknęła nagle Kalpana, podnosząc palec do góry i uciszając niezadowolone pomruki mojej matki i ciotki Amali. — Nadarzy się możliwość spotkania osoby, która zawładnie twoim sercem, Josie.
— Wspaniale! — Udałam, że się cieszę, klaszcząc w dłonie i uśmiechając się jak kretynka. — Skoro wszystko skończy się dobrze, może już zejdziemy na dół, Adi na pewno nie może się doczekać...
— O, nie, nie, moja droga. Jeszcze nie skończyłam.
Cudownie.
— Mars zwiastuje dyskusje i konflikty, ale nie przejmuj się. Stoi za tobą mądry człowiek.
— To pewnie ten, który zawładnie moim sercem — sarknęłam, na co Kalpana skarciła mnie wzrokiem. Ta kobieta brała to wszystko zbyt poważnie.
— Niebawem spotka cię coś dobrego. Twoje serce zabije mocniej, nim się obejrzysz — kontynuowała niezrażona.
— Już to przecież mówiłaś — zauważyła słusznie ciotka Rina, nachylając się nad tajemniczą książką Kalpany. — Pokaż, może źle czytasz.
— Czytam dobrze! — zaparła się kobieta. — Wszystko się zgadza.
— Może po prostu w tym roku spotka mnie podwójne szczęście? — stwierdziłam z uśmiechem, czym rozbawiłam siedzącą obok mnie Nadię.
— Przecież tutaj jest napisane, że singielki spotkają wiele interesujących osób na swojej drodze, nie wybiorą jednak... — zaczęła czytać ciotka Amala, podchodząc nagle do stolika, jednak nie dokończyła, ponieważ nagle się zapowietrzyła, po czym spojrzała na mnie oskarżycielsko. — No wiesz, co, Josie?
— Ale o co chodzi? — zapytałam zdezorientowana.
Ponieważ siedziałam naprzeciwko Kalpany, nie widziałam dokładnie, co jest napisane w jej tajemniczej książce. Przesunęłam się więc w jej stronę, by przeczytać tę oburzającą linijkę, jednak ubiegła mnie Rina.
— Nie wybiorą jednak stałego związku, lecz poprzestaną na przygodach na jedną noc — zacytowała, po czym zaśmiała się głośno.
Większość zgromadzonych kobiet jednak miała podobne zdanie, co ciotka Amala, więc oczywiście musiałam nasłuchać się, jaka to byłam rozpustna i okropna. Zupełnie, jakby wszystko zapisane w horoskopie już miało miejsce.
Przestały dopiero, kiedy Nadia wstała z miejsca i oznajmiła, że koniec zabawy i najwyższy czas zejść na dół. Kiedy zamierzałam wstać, by wyjść z pokoju, kuzynka złapała mnie za ramię i przytrzymała. Zrozumiałam, że chciała mi coś powiedzieć, więc poczekałam. Posłała mi pogodny uśmiech.
— Nie przejmuj się tym wszystkim — powiedziała, kiedy zostałyśmy same w pokoju. — Wiesz, jak to jest na takich przyjęciach — dodała, spuszczając wzrok.
Pokiwałam głową. Wyglądała na zniecierpliwioną i lekko niezdecydowaną.
— Kiedyś dostawało się nam obu za brak faceta — uśmiechnęła się smutno. Wiedziałam jednak, że to nie to, o czym chciała porozmawiać, więc zapytałam wprost.
— Nadia, czy coś się dzieje?
— Wiesz, zaczynam się zastanawiać, czy to wszystko ma sens. Wszystko, czego chcę, to tylko zdrowy związek. I przez zdrowy związek nie mam na myśli tego, że mamy sobie sprawdzać nawzajem gardła, kiedy czujemy, że nas bolą.
Hm, czyżby Adi również był związany z medycyną? W gruncie rzeczy nie miałam pojęcia, kim był, bo Nadia nigdy wcześniej go nie pokazywała oficjalnie. Z drugiej strony ostatnim razem widziałyśmy się w zeszłym roku.
— Dlaczego twierdzisz, że to się nie uda? — zapytałam.
— Myślisz, że Adi wie wszystko o mnie? Proszę cię, Josie.
— To znaczy, że mu nie ufasz?
— Nie, raczej nie ufam sobie.
Chciałam jeszcze zapytać, dlaczego sobie nie ufa i co ukrywa, ale nie było mi to dane, ponieważ do sypialni wkroczyła matka Nadii z niezadowoloną miną, rozkazując jej natychmiast schodzić na dół.
Domyślałam się, że Nadia potrzebowała z kimś porozmawiać, by poczuć się pewniej i wybrała akurat mnie, bo może wiedziała, że nie będę jej osądzać? Tym bardziej jej nagłe wyznanie zaczęło mnie zastanawiać. Co mogło być takiego strasznego, że Nadia nie ufała sobie samej?
Cóż, nawet jeśli miała jakieś wątpliwości, było już za późno. Ceremonia się rozpoczęła, a ona przyjęła to wszystko z uśmiechem na ustach, który nie wyglądał na udawany.
Zgodnie z tradycją, Nadia i Adi usiedli na krzesłach przed wszystkimi, podczas gdy mężczyźni z naszej i Adiego rodziny zapewniali o nieskalanych cnotach przyszłych państwa młodych. Zaraz później każdy z nich ogłosił oficjalne zaręczyny i połączenie się rodzin. Oczywiście trwało to strasznie długo, bo każdy mężczyzna z każdej strony musiał to zrobić indywidualnie, po czym podzielić się wspólnym posiłkiem.
Kiedy w końcu skończyli, Nadia i Adi mogli wymienić się obrączkami zaręczynowymi. Wtedy też następowała o wiele ciekawsza część, kiedy zaczynały się życzenia i błogosławieństwa od gości oraz prezenty. Na koniec czekał na wszystkich tort, tańce i mnóstwo jedzenia.
Czy mówiłam już, że najbardziej czekałam na jedzenie?
*
Większość rodziny siedziała przy stołach zastawionych po brzegi, wszyscy opychali się potrawami przygotowanymi przez moją mamę i ciocię Amalę. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że ja się nie objadałam, chociaż najbardziej i tak smakował mi tort. Miałam właśnie zamiar ukraść kolejny kawałek i czmychnąć do domu, udając, że muszę koniecznie omówić coś z wujkiem Rajem, który stał w drzwiach jadalni otwartych na ogród, kiedy spotkałam nagle wzrok mojej matki.
Dobra, miałam zamiar nałożyć sobie dwa kawałki, dlatego właśnie matka spojrzała na mnie karcąco i już nie mogłam nigdzie się ruszyć. Nie dlatego, że bałam się jej spojrzenia, ale dlatego, że jej usta się otworzyły i zaczęła coś mówić. Na początku uznałam, że to nic interesującego i po prostu ją zignorowałam, ale nagle zdałam sobie sprawę, że wszyscy spojrzeli na mnie.
— Prawda, Josie? — zapytała, kiedy ja uśmiechałam się sztucznie, próbując przypomnieć sobie, dlaczego akurat właśnie teraz postanowiłam jej nie słuchać.
— Co takiego, mamo? Nie dosłyszałam. — Dobrze, że mój nos nie rósł za każdym razem, gdy kłamałam.
— Jak to nie dosłyszałaś, siedzisz półtora metra ode mnie — zauważyła słusznie matka, na co postanowiłam jedynie niewinnie wzruszyć ramionami. Najwyraźniej to wystarczyło. Może moja własna matka uważała mnie za niezbyt rozgarniętą kobietę? Cóż, to by wiele tłumaczyło. — Mówiłam, że byłaś taka uprzejma i zgodziłaś się popilnować mojego domu, kiedy mnie nie będzie.
Uff. Odetchnęłam z ulgą. Przez chwilę obawiałam się, że znów zaczął się temat mojego staropanieństwa. Na szczęście ciocia Amala właśnie kończyła drugi kieliszek wina, a cioci Kalpany nie było w pobliżu, więc przynajmniej z ich strony byłam bezpieczna.
— Lili, możesz podać mi tamten pusty talerz z brzegu? Yash chce zjeść ciasto, a właśnie ubrudził swój talerz curry. — Ciotka Rina zwróciła się do mojej matki, tym samym chwilowo odwracając jej uwagę i reszty gości ode mnie.
— Ten obok Josie? Nie, to dla naszego sąsiada... Tego, o którym ci opowiadałam. Obiecał przyjść, ale z jego miny wywnioskowałam, że raczej woli spędzić sobotę samotnie — odparła matka.
— Ach, no tak. Biedny... — mruknęła ciotka Rina, po czym odwróciła się w stronę swojego męża.
Ze zdziwieniem przysłuchiwałam się tej wymianie zdań. Bo czemu dziwnym zbiegiem okoliczności talerz dla niego znajdował się obok mnie? I co to za sąsiad, do jasnej cholery? Przecież znałam wszystkich, którzy mieszkali wokół mojej mamy.
Poza tym ciotka Rina mogła równie dobrze iść do kuchni po czyste naczynia. Miałam przez chwilę wrażenie, że to jakiś spisek przeciwko mnie, więc z ciekawości zapytałam.
— Co to za sąsiad? I czemu jest biedny?
Popatrzyłam to na matkę, to na ciotkę Rinę. Mogłabym w sumie zatrudnić kogoś do walenia mnie po głowie czymś ciężkim za każdym razem, kiedy przyjdzie mi do głowy zapytać o coś głupiego. Byłaby to na pewno dochodowa praca na pełen etat, znając moje zamiłowanie do komplikowania sobie życia.
Matka roześmiała się, jakbym zadała bardzo głupie pytanie.
— Opowiadałam ci o nim, Josie — odparła, jakby to było takie oczywiste. Nawet jeśli opowiadała, istniało wielkie prawdopodobieństwo, że jej nie słuchałam... o czym matka nie miała pojęcia.
— Nie mogę sobie przypomnieć. Masz tylu sąsiadów... — mruknęłam wymijająco.
— Nie wiem, czy jest ich aż tak wielu. Przeprowadziłam się tutaj, żeby właśnie odpocząć od ludzi i miejskiego zgiełku... — Biorąc pod uwagę fakt, że mieszkała prawie że w centrum Londynu, rzeczywiście odpoczywała od miejskiego zgiełku. Yhy. — ...a tu jest tak spokojnie, aż ciarki przechodzą, że kilkanaście metrów dalej dzieją się takie... rzeczy.
— Jakie rzeczy?! — Nie wytrzymałam i podniosłam głos. Wierzcie mi, kiedy moja matka wzdryga się z niesmakiem, wypowiadając się o kimś, ten ktoś popełnił okropną zbrodnię. Moja ciekawska natura nie potrafiła zostawić tego tematu. Mówiłam już coś o durnych pomysłach, prawda?
— Och, Josie, nie rozwalaj ciasta po stole. Zobacz, ile narobiłaś bałaganu! — Matka nagle zmieniła temat, i chociaż właśnie kawałek ciasta wpadł mi za dekolt sukienki oraz matka miała całkowitą rację, żeby mnie ochrzaniać, musiałam się koniecznie dowiedzieć, co to za straszna zbrodnia, której dopuścił się sąsiad.
— Mamo, zaczęłaś coś mówić — jęknęłam, umierając z ciekawości.
Matka spojrzała ukradkiem za siebie, jakby upewniając się, czy nikt z sąsiadów jej nie podgląduje i przypadkiem sam zainteresowany niczego nie usłyszy.
— Podobno żona go zdradzała. We własnym domu — powiedziała w końcu, używając do tego teatralnego szeptu. Oczywiście wszyscy przy stole usłyszeli.
— I co, i co? Zabił ją? — dopytywałam się trochę zbytnio entuzjastycznie.
— Josephine! Jak możesz? Czy zaprosiłabym do naszego domu kogoś, kto dopuściłby się morderstwa? Jak możesz być taka niedorzeczna. — Matka pokręciła głową, a ja wzruszyłam ramionami.
Z jednej strony miała rację, gdyby ją zabił, pewnie teraz siedziałby w więzieniu. Czemu od razu o tym nie pomyślałam?
— Rozwiedli się w zeszłym miesiącu, a podobno był w niej bardzo zakochany. — Do rozmowy włączyła się kuzynka Lina, czkając głośno. Siedziała w końcu przy swojej matce, Amali, która najwyraźniej miała ambitny plan wypicia całej butelki wina.
Nie wiem, skąd Lina miała takie informacje, skoro mieszkała jakieś pięćdziesiąt mil stąd, ale wierzyłam, że skoro moja matka codziennie dzieli się świeżymi ploteczkami ze swoimi siostrami, one robią to samo ze swoimi córkami.
— Mężczyzna zakochany nigdy nie zwiastuje niczego dobrego, mówię wam! — odezwała się ciotka Amala, znad pustego już czwartego kieliszka wina. Jak ta kobieta tak szybko wciągała alkohol? — Mężczyzna powinien mieć pieniądze, samochód i być dobrze wychowany, a nie zakochany! Phi, dobre sobie.
Matka spojrzała na siostrę niewyraźnie, pewnie też do głowy jej przyszło, że zaczyna wygadywać głupoty.
— W każdym razie — powiedziała głośno — próbowałam go jakoś pocieszyć, bo jest naprawdę sympatyczny i trochę mi szkoda...
Matka nagle zamilkła, a jej pomarszczone w zadumie czoło wygładziło się, zupełnie jakby wpadła na niesamowicie genialny pomysł. Moje serce przyspieszyło, kiedy spojrzała wprost na mnie i uśmiechnęła się triumfująco.
— Wiesz, co, Josie? Może zamiast jeść ciągle ten tort, zaniosłabyś mu go trochę i przedstawiła się? I tak będziesz tutaj codziennie przez następne dwa tygodnie, więc to doskonała okazja, żebyś go poznała!
— Słucham? — zapytałam, prawie krztusząc się własną śliną.
Czy ja się przesłyszałam? Matka chce mnie swatać z jakimś rozwiedzionym facetem? Kojarząc jej sąsiadów, zapewne albo jest niski i łysawy, albo ma duży piwny brzuch, w każdym z przypadków na pewno jest podstarzałym facetem przed emeryturą... To chyba jakieś żarty.
Z jednej strony owszem, byłam ciekawa, kim jest ten facet, skoro nie zauważył, że żona zdradza go pod nosem, o ile to była prawda, z drugiej byłam pewna, że matka to wszystko uknuła w swojej głowie i to wcale nie przypadek, że jego talerz jest obok mojego!
— Przestań się dąsać, to tylko ciasto — powiedziała ciotka Rina, zupełnie jakby brała udział w spisku. — Poza tym może właśnie sąsiad Lilibeth zawładnie twoim sercem? — zachichotała, przypominając mi nieszczęsny horoskop. — Jeśli zrobi ci to różnicę, to powiedz, że jest od nas wszystkich. I tak go nie robiłaś, więc co za różnica.
— Chyba sobie kpicie — stwierdziłam nieco urażonym tonem, bo czułam, że tego wszystkiego już za dużo.
— Josephine, nie przesadzaj — zaczęła matka i chwilę później wysłuchiwałam, jak bardzo jestem niewdzięczna i wybredna i w ogóle, o czym to ja myślę. Przecież nie wpychają mnie w jego ramiona. Nie, wcale!
Szybko do matki dołączyły kuzynka Lina, Padma i ciotka Rina, jedna przez drugą próbując przekonać mnie do zaniesienia ciasta sąsiadowi. Przez chwilę prawie dałam się przekonać, kiedy nagle znikąd wyskoczyła ciotka Amala, trzymając w ręku mikrofon i fałszując okropnie do jakiejś skocznej muzyki rodem z bollywoodzkiego hitu.
Nawet nie zauważyłyśmy, kiedy wujek Raj rozstawił sprzęt do karaoke, a ciocia w dobrym humorze opuściła nasze towarzystwo i postanowiła zaszczycić wszystkich swoim śpiewem. Kilka sekund później dołączył do niej wujek Harish i rodzice Adiego. Nawet wujek Yash wstał od stołu i zaczął się gibać w rytm muzyki.
W gruncie rzeczy ciotka Amala właśnie uratowała mnie przed atakiem wygłodniałych harpii, które ze mnie przeniosły swoją uwagę na nią i wszystkich tańczących wokół.
To była w zasadzie moja jedyna szansa, żeby uciec od stołu, więc ją wykorzystałam. Złapałam jeszcze kawałek tego nieszczęsnego tortu i butelkę wina, której nie zdążyła dokończyć ciotka Amala. Ruszyłam w stronę wyjścia, żeby już na zewnątrz zamówić sobie taksówkę, czując się zarazem wściekła i trochę zawiedziona...
Nie wiedziałam jednak, czy bardziej samą sobą, czy jednak własną rodziną. 


obserwują