Obudziły mnie promienie słońca. Zawsze
zaciągałam zasłony, zanim kładłam się spać. Nie cierpiałam, kiedy jasność
poranka dostawała się do środka i przeszkadzała mi w drzemaniu. Wczorajszego
wieczoru musiałam być tak zmęczona, że zapomniałam zasłonić okien.
Wstałam w niezbyt dobrym humorze. Moja
randka z Waltem była tego bezpośrednią przyczyną, poza tym wiedziałam, co mnie
czeka dzisiejszego popołudnia – w końcu była sobota, a to oznaczało zaręczyny
mojej kuzynki i rodzinny spęd. Czułam się pełna energii na samą myśl o tym
wszystkim, jeśli rozumiesz ironię...
Może to kwestia bałaganu w mojej głowie i
skomplikowanych sytuacji, do których sama doprowadziłam, a może po prostu ładna
pogoda, która mnie zirytowała... W każdym razie nie czułam ani trochę ochoty,
żeby pojawiać się dzisiaj na zaręczynach. Zaskakujące, prawda? Powinnam w końcu
przestać myśleć tylko o sobie i świętować rosnące uczucie pomiędzy kolejnymi
członkami rodziny. Tak zawsze mówił mój ojciec, który uwielbiał wszelkie wesela
i przyjęcia.
Byłam też zirytowana z jeszcze jednego
powodu. Miałam nadzieję, że mimo wszystko Walt jakoś się ze mną skontaktuje i
będzie próbował mi to wynagrodzić. Mój telefon jednak milczał jak zaklęty. Zero
wiadomości, zero połączeń.
Ponieważ nie miałam pod ręką nikogo, kto
mógłby mnie powstrzymać, zaczęłam wszystko analizować. Zupełnie, jakby mi było
mało po wczorajszym wieczorze.
Może powinnam była schować dumę do
kieszeni i odezwać się pierwsza. Wystukać na klawiaturze „Hej, może
zostawimy za sobą wczorajszy nieudany wieczór i zaczniemy od nowa? Tym razem
jednak musisz poświęcić mi całą swoją uwagę" i kilka zaczepnych
uśmieszków. Tak, zdecydowanie, brzmiałoby to tak luźno i niezobowiązująco i nie
miałam wątpliwości, że zachęciłoby każdego faceta. Każdego, owszem, ale czy
zachęciłoby Walta?
Jednak mimo wszystko nie mogłam tego
napisać. Po pierwsze przeczucie.
Cholerne przeczucie. Wtedy,
przed weselem i teraz, kiedy w końcu zadzwoniłam do Walta. Próbowałam zadać
sobie bardzo ważne pytanie – to przypadek czy tak właśnie miało być?
Widzisz, w mojej rodzinie od bardzo dawna
istnieje pewne przekonanie, że od początku swojego życia kroczysz wyznaczoną ci
przez los ścieżką, a wszystko, co ma się zdarzyć, jest zapisane i ustalone. Nie
da się tego zmienić. Przynajmniej tak zawsze powtarzała moja matka. Wszelkie
przeciwności losu przyjmowała ze spokojem i opanowaniem, ponieważ tak została
wychowana – mimo że daleko jej było do tradycjonalistki i jej styl życia
skłaniał się bardziej ku bezwyznaniowemu, gdzieś pomiędzy tym wszystkim wciąż
miała w sobie przekonanie, że to jej przeznaczenie i nic na to nie poradzi.
Poddawała się wszystkiemu, wierząc, że taka jest jej ścieżka. Z jednej strony
mimowolnie poddawałam się temu samemu myśleniu, z drugiej mój umysł zaczynał
się bronić.
Zrobiłam to, bo tak powinnam była zrobić
czy dlatego że tego chciałam? Przecież wcale nie czułam się aż tak
podekscytowana, jak powinnam. A może mi się wydawało? Dlaczego los miałby być
tak okrutny w stosunku do kogokolwiek.
Po drugie, zdarza się, prawda? Nie żyjemy
w jakiejś utopijnej bajcie i życie nie układa się zawsze tak, jakbyśmy tego
chcieli. To, że spędziliśmy wspaniałą noc, nie oznacza, że uda nam się stworzyć
jakąś relację. Mogłam po prostu nie dzwonić, ale z drugiej strony nigdy bym się
nie przekonała, że nic z tego nie wyjdzie.
Westchnęłam zrezygnowana.
Niechętnie zwlekłam się z łóżka i
ruszyłam w stronę kuchni, by dzień zacząć od mocnej, czarnej kawy, która na
pewno poprawi mi humor. A jeśli nie, to chociaż postawi na nogi. Spojrzałam na
laptopa leżącego na stole i poczułam jeden z tych impulsów, które skłaniają cię
do zrobienia czegoś, co wiesz, że nie jest dobre.
Stwierdziłam jednak, że pieprzę to
wszystko. Wiedziałam, że nie mogę tak po prostu zostawić za sobą tematu Walta.
Wczorajsza randka była jedną z bardziej rozczarowujących randek w moim życiu,
mimo wszystko zwyczajnie byłam pewna, że to nie może być koniec.
Otworzyłam laptopa i wpatrzyłam się w
ekran. Przez chwilę zastanawiałam się, co na moim miejscu zrobiłaby Hellen.
Cóż, odpowiedź była prosta. Moja przyjaciółka już dawno zrobiłaby niezbędny
research. Nie wahając się więc ani chwili dłużej, otworzyłam przeglądarkę i
wstukałam adres.
Najprostsze, co mogłam zrobić w tej
chwili, to wpisać Walta w wyszukiwarkę. Nie podejrzewałam ani przez moment, że
mogłabym nie znaleźć żadnych wyników, w końcu był głównym bohaterem ostatniego
numeru Forbesa. Takim sposobem znalazłam mnóstwo niedawno opublikowanych
artykułów opisujących mniej więcej to samo, co najważniejszy punkt w Forbesie.
Walter Buchanan najwyraźniej był właśnie gorącym tematem w świecie finansów i
korporacji. Znalazłam też kilka informacji na temat jego wykształcenia, między
innymi to, że ukończył prawo na Harvardzie i to wszystko. Nic więcej. Nic, co
mogłoby sprawić, że chociaż trochę zrozumiałabym jego zachowanie. Lub czegoś,
co przekonałoby mnie, żebym dała sobie spokój.
Nie zamierzałam jednak bawić się w
detektywa i ograniczyłam się po prostu do sprawdzenia najpopularniejszych
portali społecznościowych. Tutaj z kolei pojawiał się problem, ponieważ na
prawie wszystkich platformach wyszukiwarki wyrzucały mi całe okrągłe, tłuste
zero wyników. Oprócz Facebooka.
Nie byłam jednak pewna, czy to na pewno
ten Walter Buchanan, którego szukam, ponieważ jego profil był kompletnie ukryty
oprócz miejsca zamieszkania – Londyn. Nic, nawet skrawka zdjęcia.
Nie wiem, czego tak naprawdę oczekiwałam,
ale miałam nadzieję, że chociaż będę w stanie podjąć ostateczną decyzję.
Tymczasem najwyraźniej musiałam to wszystko po prostu zostawić tak, jak było.
Znów westchnęłam ciężko, po czym po
prostu dałam sobie spokój z uporczywym wpatrywaniem się w brak zdjęcia
profilowego na stronie jakiegoś Waltera Buchanana i
odświeżyłam stronę.
Nie zaglądałam często na Facebooka,
dlatego też, kiedy zauważyłam, że mam kilkanaście nieodebranych wiadomości,
szybko przejrzałam je wzrokiem.
Oczywiście kompletnie zapomniałam, że nie
wyrzuciłam ze znajomych Petera, dlatego mógł sobie bezkarnie wysyłać na moją
skrzynkę miliony wiadomości. Z drugiej strony, jakie to miało znaczenie?
Wzruszyłam tylko ramionami i zignorowałam jego desperackie próby skontaktowania
się ze mną.
Zjechałam niżej i serce zabiło mi
szybciej na widok wiadomości od mojego agenta, Donala Flanagana. Co prawda Don
zawsze powtarzał, że nie wierzy w wiadomości i gdy miał coś komuś przekazać, po
prostu dzwonił, jednak zawsze mógł zmienić zdanie, prawda? Prawie dostając
palpitacji serca z ekscytacji, w końcu może dostałam jakieś zlecenie, kliknęłam
na jego nazwisko w skrzynce... i się rozczarowałam.
„Hej, mam dla ciebie super kod do
sklepu XXGalXX, kliknij w link, a nie pożałujesz..."
Wirus. No tak. Czego ja się spodziewałam?
Na pewno nie kolejnej sesji, w końcu
jesteś już na to za stara, co nie?
Reszta wiadomości wyglądała standardowo –
zaproszenia na imprezy, premiery i urodziny znajomych. Od czasu do czasu się na
nich pojawiałam, teraz jednak nie miałam na to najmniejszej ochoty.
Zamierzałam właśnie zamknąć laptopa,
kiedy usłyszałam dzwonek telefonu. Dzwoniła Hellen.
— Dlaczego jesteś dostępna na Facebooku i
odbierasz ode mnie telefon? — zapytała na wstępie. A więc to był test.
— Ech...
— Co to za „ech"?! Nie powinnaś
właśnie wylegiwać się w pościeli Pana Wspaniałego?
Gdy spotkałam się z Hellen w trakcie
lunchu w środę, zdążyłyśmy jedynie omówić warunki umowy i sprawy związane z
nową posadą, ponieważ moja przyjaciółka jak zwykle była niesamowicie
zapracowana. Wspomniałam jej jednak, prawie że mimochodem, że spotykam się z
Waltem w piątek, bo nie mogłam się powstrzymać. Hellen podekscytowała się tak
mocno, że teraz zapewne myślała, że leżę gdzieś w jego łóżku, bo to był według
niej jedyny możliwy scenariusz na zakończenie randki.
Kiedy opowiedziałam Hellen o wszystkim,
co się wydarzyło wczoraj, przez chwilę milczała.
— Co za... dupek. Rzucam na niego pogardę
— powiedziała w końcu. — Na twoim miejscu, Jo, powiedziałabym mu kilka miłych
rzeczy, zanim bym wyszła. I weź sobie teraz takiego Petera, który jest super
nachalny, a takiego Walta, który cię ignoruje. Faceci! Dlatego właśnie jestem
sama, wiesz?
— Wiem, H — mruknęłam do słuchawki,
wzdychając ciężko. W gruncie rzeczy do końca nie wiedziała, dlaczego w zasadzie
Hellen jest singielką. — Na razie po prostu zostawię ten temat i tyle.
— Może chcesz się trochę dziś rozerwać?
Spotkamy się wieczorem na drinku?
— Nie dam rady, idę na przyjęcie
zaręczynowe mojej kuzynki.
— O, może znajdą dla ciebie jakiegoś
przystojnego kandydata?
— Ha, ha, bardzo śmieszne, Hellen.
Gdy moja przyjaciółka w końcu przestała
się ze mnie śmiać i życzyła mi powodzenia na rodzinnym spędzie, pożegnałyśmy
się. W tym momencie też zdałam sobie sprawę, że nadal nie zrobiłam sobie kawy.
Zamknęłam laptopa, odłożyłam telefon i podeszłam do ekspresu.
Miałam kilka godzin na przygotowania do
uroczystości, chociaż w gruncie rzeczy nie planowałam robić się na bóstwo. Nie
pomyśl sobie, że zaręczyny mojej kuzynki były dla mnie wyjątkową okazją.
Owszem, indyjskie zaręczyny miały w sobie coś wystawnego i tradycyjnego, co
wymagało odpowiednich przygotowań, jednak dla mnie słowo „tradycja" było
po prostu płynne. Dla mojej matki zresztą też, dlatego nie rozumiałam do końca,
dlaczego zdecydowano, że zaręczyny Nadii i Adiego odbędą się właśnie w jej
mieszkaniu. Może moja matka na starość bardziej przychylała się rodzinnym
zwyczajom? Któż ją tam wiedział.
Zupełnie jakbym potrafiła wywoływać ludzi
telepatycznie, właśnie w tym momencie zadzwoniła moja matka.
— Kochanie, czy wiesz, gdzie są białe
lampki z zeszłego roku? — Żadnego „Cześć", „Jak się masz?", „Nie
obudziłam cię?", tylko od razu przeszła do sedna. Cała Lilibeth. Z jednej
strony dobrze, przynajmniej wiadomo było od razu, o co chodzi. Z drugiej, miło
by było, gdyby jednak się ze mną przywitała, w końcu to moja własna matka,
prawda?
— Cześć, mamo. Dopiero wstałam, dzięki,
że zapytałaś — odpowiedziałam, uśmiechając się do siebie kwaśno. Ta kobieta nie
rozumiała jednak aluzji.
— Josie, nie wygłupiaj się, pytam
poważnie! — krzyknęła w słuchawkę.
Mogłabym sobie dać coś uciąć, że właśnie
w tym momencie stała na rozkładanej drabinie i podczas gdy jedną ręką trzymała
telefon, drugą grzebała w najwyższej szafce w holu swojego mieszkania, nie
przejmując się kompletnie tym, że może spaść z drabiny i coś sobie połamać.
— Nie mam pojęcia, o jakich lampkach
mówisz — odparłam zgodnie z prawdą.
Widzisz, moja matka miała wiele dziwnych
zwyczajów, jednym z nich było dzwonienie do mnie i pytanie, gdzie może znaleźć
swoje rzeczy, mimo że ja ich nigdy (lub prawie nigdy) nie widziałam i nie
dotykałam. Wspominałam już, że była ekscentryczna, prawda?
— Białe lampki, na choinkę. Nadia chciała
podświetlaną altanę w moim ogródku.
Prawie prychnęłam ze śmiechu. Ostatnim
razem, gdy byłam w „ogródku" mojej matki, czyli dwa miesiące temu,
pomagałam jej tam sprzątać. Wyobraź sobie, że pewnego razu sąsiedzi poskarżyli
się na rozrastający się bluszcz. Chcieli, żeby koniecznie z nim coś zrobić, bo
ciągle odbijał w ich stronę. Matka oczywiście zaprzeczyła, jakoby w jej
ogrodzie rósł jakikolwiek bluszcz. W końcu to był naprawdę mały kawałek ziemi
za domem, mieściła się tam tylko drewniana altana, pod którą można było
postawić stół i krzesła na około dwanaście osób, i zajmowała ona większość
zatrawionej części.
Oczywiście okazało się, że bluszcz
rzeczywiście tam rósł, nie było go po prostu widać, ponieważ matka posadziła go
za altaną. Chociaż „posadziła" to za dużo powiedziane. Ona miała
zamiar posadzić bluszcze, po prostu o nich zapomniała – zostawiła
sadzonki za altaną i tam żyły sobie własnym życiem przez cały rok, dopóki
zaniepokojeni sąsiedzi nie dali znać...
— Mamo, nie wiem, gdzie są białe lampki
na choinkę — mruknęłam w końcu, starając się nie wdawać w dalszą dyskusję.
Gdybym zapytała o podświetlaną altanę, matka na pewno zaczęłaby paplać.
— Och, szkoda, myślałam, że może będziesz
wiedziała. — Przejechałam ręką po twarzy. Niby skąd, mamo? Niby skąd?!
Zamiast jednak zaczynać kłótnię z własną
rodzicielką, przytaknęłam tylko.
— Josie, kochanie, a może przy okazji byś
zajechała do sklepu i kupiła te lampki? Takie duże, okrągłe, wiesz, o jakie mi
chodzi? — wypaliła nagle matka, czym doprowadziła mnie prawie do irytacji.
Wdech i wydech, Jo, wdech i wydech.
— Mamo, jest sierpień. Gdzie znajdę
lampki choinkowe? — zapytałam przez zaciśnięte zęby, starając się naprawdę
trzymać nerwy na wodzy.
— Oj, nie wiem, skarbie, myślałam, że
może gdzieś znajdziesz.
— Chcesz coś jeszcze czy dzwonisz tak
rano tylko, żeby zapytać mnie o lampki? — spytałam, w końcu tracąc cierpliwość.
Jak już mówiłam, moja mama nie łapała aluzji.
— Tak sobie myślałam właśnie, Jo... —
Podejrzane. Nigdy nie zwracała się do mnie „Jo". — Wyjeżdżam w
poniedziałek do Barcelony na dwa tygodnie, na wystawę, i zastanawiałam się, czy
nie mogłabyś popilnować mojego mieszkania, nakarmić rybki, podlać kwiaty,
wiesz, nic skomplikowanego, ale najlepiej jakbyś zamieszkała tutaj, bo sama
wiesz, że codzienne dojazdy będą męczące.
Aha. Wszystko jasne. Więc wcale nie
zadzwoniła, żeby zapytać o lampki choinkowe.
— Mamo, przecież ty nie masz rybek —
powiedziałam, nie rozumiejąc kompletnie, czego ona ode mnie oczekiwała.
Wprowadzić się do niej na dwa tygodnie?
Wcześniej zdarzało jej się czasem wyjeżdżać i nikt do tej pory nie musiał się
opiekować jej mieszkaniem, mimo że owszem, jej kolekcja roślin doniczkowych
była dosyć spora, ale błagam, przeżyłyby dwa tygodnie bez podlewania!
— Josie, głuptasie, oczywiście, że mam.
Co ona wygadywała?
— Mamo, jeszcze tydzień temu nie miałaś
rybek — odparłam z pretensją w głosie.
Trochę nie wierzyłam w to, że właśnie
prowadziłam z matką rozmowę na temat rybek, bo w gruncie rzeczy powinnam była
zapytać o prawdziwy powód, dla którego miałabym się wprowadzić do jej
mieszkania.
— Racja, racja. Kupiłam je dopiero w
poniedziałek. Wyobraź sobie, że przemiły pan w sklepie namówił mnie na cały
zestaw. Są śliczne, żółte, fioletowe, a jedna nawet ma kolce. — Brzmiała, jakby
była przeogromnie zachwycona.
A więc naprawdę rozmawiałam z matką o
rybkach. Czego jeszcze nie wiedziałam o kobiecie, która mnie urodziła i
wychowała? Może tak naprawdę nie wyjeżdżała na wystawę w Barcelonie, tylko
leciała na urlop z tajemniczym kochankiem, którym przypadkiem był przemiły pan
ze sklepu z rybkami akwariowymi?
Proszę bardzo, dziesięć minut rozmowy
telefonicznej z moją matką, a ja już traciłam głowę.
— Mamo, wyjaśnisz mi, o co tak naprawdę
chodzi? — zapytałam w końcu.
— Josie, przecież ci mówię, trzeba
codziennie karmić rybki. Nie musisz się wprowadzać, jak nie chcesz, ale miło by
było, gdybyś jako moja jedyna córka trochę mi pomogła, bo nie
chciałabym, żeby te biedne stworzonka zdechły z głodu.
No tak, nie ma to jak wywołać we mnie
poczucie winy, żeby wymusić zgodę. Nie mogłam jej przecież teraz odmówić,
prawda? Gdybym to zrobiła, na pewno w trakcie przyjęcia zaręczynowego
wypominałaby mi to na każdym kroku. Nie wiem, dlaczego od początku się nie
zgodziłam, byle dała mi spokój. Musiałam drążyć temat, ech, głupia Jo...
— Dobrze, mamo, popilnuję ci rybek,
kwiatów i domu, niech ci będzie.
— Och, Josie, to cudownie! Widzimy się na
przyjęciu, pa, pa!
Usłyszałam jeszcze, jak mówi coś pod
nosem, ale słowa te chyba nie były przeznaczone dla mnie, bo nie zrozumiałam
ani jednego z nich.
Nie miałam najmniejszego zamiaru
zastanawiać się w tym momencie nad tym szalonym pomysłem zakupu rybek, w końcu
można to było łatwo wyjaśnić na przykład kryzysem wieku średniego, ponieważ
nadal byłam w piżamie, a zaczynało mi burczeć w brzuchu. I nadal nie napiłam
się kawy! Postanowiłam po prostu zignorować dziwactwa matki i zająć się
przygotowaniami do popołudniowej imprezy. W końcu, co innego mi jeszcze
pozostało?