środa, 1 listopada 2017

15. Podstępy Lilibeth Franco

 — Po co ci strój kąpielowy? Nie mówiłaś przypadkiem, że jedziesz na wystawę?
Było niedzielne przedpołudnie, a ja zamiast leniwie spędzać czas na bezcelowym snuciu się po centrach handlowych, co w obecnych czasach uważano za najlepszą rozrywkę na świecie, siedziałam na łóżku mojej matki. Pomagałam jej się pakować, chociaż lepszym określeniem byłoby: czepiałam się wszystkiego. Cóż, w każdym razie ona tak stwierdziła. No ale błagam, po co jej to bikini?
— Kochanie, będę dwa tygodnie w Barcelonie, chyba nie myślisz, że cały czas poświęcę na wystawę?
Matka rzuciła mi jedno z tych spojrzeń, które mówiło: “Nie waż się nawet sugerować, że jestem za stara na noszenie dwuczęściowych strojów kąpielowych”, więc grzecznie skapitulowałam. Po pierwsze niezaprzeczalnie byłam najgorszym strażnikiem tego, co wypada, a czego nie wypada. Po drugie wolałam akurat jej nie drażnić, bo miałam sporą nadzieję, że poza kluczami do mieszkania dostanę klucze do samochodu i z opieką nad jej domostwem będzie wiązać się również opieka nad autem.
Nie wspominałam o samochodzie mojej matki? Naprawdę? To dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że był najlepszym przykładem na ekscentryczne zachowania Lilibeth Franco. I najlepszy ma tutaj podwójne znaczenie.
Jak już wcześniej mówiłam, moja mama była profesorem sztuki. Poza wykładaniem zajmowała się również sprawowaniem pieczy nad najróżniejszymi wystawami. Ponieważ zaliczała się do światowych ekspertów (dla mnie nadal była to lekka abstrakcja, biorąc pod uwagę naszą relację), często dostawała zaproszenia na eventy w różnych częściach globu.
Nie byłoby w tym nic niecodziennego, gdyby pewnego razu nie wróciła z takiej podróży z czerwonym Ferrari Spider dostarczonym jej lawetą pod samo mieszkanie.
Wyobraź sobie moją minę, gdy ujrzałam to cacko. Szczęka opadła mi prawie do samych stóp. Jak na złość, matka w odpowiedzi na moje pytania, skąd, u licha, wzięła to auto, machnęła lekceważąco ręką. Z racji jej tajemniczego milczenia, miałam spore wątpliwości, co do pochodzenia samochodu. Przez pierwsze dwa dni bombardowałam ją pytaniami, ponieważ obawiałam się, że wydała cały swój majątek na luksusowe auto pod wpływem impulsu. Bałam się również, że dopadł ją kryzys wieku średniego i zacznie wydawać pieniądze na kolejne dziwne widzimisię.
Widzisz, moja mama nigdy nie posiadała samochodu. Ojciec, owszem, jednak po jego śmierci, wszystko, co do niego należało, albo zostało sprzedane, albo matka schowała to głęboko w szafie, zakleiła taśmą i profilaktycznie zamurowała. Jak się domyślasz, samochodu schować do szafy nie mogła, chociaż w jej przypadku nic by mnie nie zdziwiło, więc go po prostu sprzedała, ani razu do niego nie wsiadając. Dlatego też poważnie wątpiłam w jej zdolności prowadzenia pojazdów, a z tego, co wtedy zauważyłam, ona naprawdę zamierzała tym Ferrari jeździć. I to wszędzie.
Mama jednak nie kupowała już niczego więcej, przynajmniej nie w przedziale cenowym przekraczającym setki tysięcy funtów, więc nie mogłam tego przypisać chwili słabości czy zrzucić wszystko na ten sławny kryzys wieku średniego.
Zagadka tajemniczego samochodu rozwiązała się mimo wszystko bardzo szybko. I to dosyć brutalnie. Kilka dni po jej powrocie, w trakcie naszego typowego cotygodniowego sobotniego obiadu, dołączył do nas tajemniczy gość. I nie, nie był to niezwykle bogaty szejk z Abu Dhabi, ani nieroztropnie wydający pieniądze książę z odległego kraju, któremu mama zawróciła w głowie do tego stopnia, by kupował jej drogie samochody. Mężczyzna, który do nas zawitał, wydawał się skromnym dżentelmenem w średnim wieku. Pamiętam, że odniosłam całkiem pozytywne wrażenie, mimo że jego nazwisko było okropnie skomplikowane. Przedstawił się jako sir Lloyd Farkłasenbat-coś-tam. Może gdybym zapytała matkę, pamiętałaby dokładnie, jak się nazywał, podejrzewam jednak, że dostałabym wtedy po głowie sandałem, którego właśnie pakowała do walizki. Matka nie lubiła, kiedy ten temat powracał.
No cóż, miała w tym sporo racji, ponieważ nawet babcia Katherine jak na prawdziwą brytyjkę przystało, udawała, że nic takiego nie miało miejsca w naszym życiu.
Tak więc sir Lloyd zagościł u nas na obiedzie i szybko okazało się, że to on jest sprawcą tego ekstremalnie drogiego prezentu. Odnosił się do mojej mamy, jakby co najmniej okazała się być ósmym cudem świata i nie trudno było mi domyślić się, że jakimś cudem Lilibeth Franco zauroczyła tego mężczyznę do takiego stopnia, że gotów był jej sprawiać obrzydliwie drogie prezenty.
Już wtedy wiedziałam, że coś jest nie tak i przekonałyśmy się o tym, jak już wspomniałam, dosyć brutalnie, ponieważ niespełna dwadzieścia minut od jego przybycia, do mieszkania wpadła policja, drąc się w niebogłosy. Było w tym wszystkim jednak sporo komizmu. Może bym się bardziej przejęła, gdyby nie absurdalność całej sytuacji. Matka krzyczała na funkcjonariuszy łamiących jej kwiatki, babcia Katherine wykorzystała zamieszanie i popijała sobie spokojnie kawę, chociaż wiedziała, że jej nie wolno ze względu na ciśnienie, a sir Lloyd próbował wyskoczyć przez otwarte okno w jadalni, ale utknął i jego chude nogi zwisały śmiesznie z parapetu.
Policjantom zajęło sporo czasu, zanim wyciągnęli przerażonego Lloyda z ciasnego okna. Wtedy też okazało się, że Lloyd tak naprawdę nazywa się Dick McDougl i jest poszukiwanym złodziejem i fałszerzem sztuki podającym się za szkockiego arystokratę. Policja poszukiwała go przez pięć lat na kilku kontynentach, a udało się go złapać tylko i wyłącznie dzięki pomocy mojej matki. MOJEJ MATKI, rozumiesz? Siedziałyśmy sobie spokojnie podczas sobotniego obiadu, a ona o tym wszystkim wiedziała, rzuciła w odpowiednim momencie jakieś słowo-klucz (zapiekanka z bakłażanem? Josie, wyprostuj się? Babciu, nie możesz pić kawy!) i bam, policja.
Gdybym tylko nie znała mojej matki tak dobrze, jak ją znałam, pomyślałabym, że to wszystko rzeczywiście mogło się wydarzyć. Byłabym skłonna uwierzyć w jej wersję wydarzeń, naprawdę, gdyby nie to, że auto pozostało po prostu w jej posiadaniu. A gdyby rzeczywiście wcześniej zostało kupione przez – bądź co bądź – kradzione pieniądze, to czy policja nie powinna w takim przypadku go po prostu przejąć? Mogłaby, prawda? No właśnie, cała historia była szyta grubymi nićmi, a jedyny z niej pożytek był taki, że samochód został w rodzinie. To znaczy u mojej mamy. Ale ja przecież mogłam z niego korzystać, prawda?
— Co się dziś z tobą dzieje, Josie?
Spojrzałam w jej stronę. Patrzyła na mnie ze zmarszczonym czołem, w jednej ręce trzymając ręcznik plażowy, a w drugiej sandały na niebotycznej koturnie. Wow, rzeczywiście miała w planach niezły relaks.
— Co masz na myśli? — rzuciłam, nie wiedząc, o co jej chodzi. Radziła sobie całkiem dobrze z pakowaniem, więc nie rozumiałam, w czym przeszkadzało jej to, że ja leżę sobie na łóżku.
— Zapytałam cię, czy pojedziesz po babcię Katherine w sobotę, a ty mi nie odpowiedziałaś.
Ach, chyba, że tak.
— Przepraszam, zamyśliłam się — powiedziałam pospiesznie, ale matka nie wyglądała na przekonaną takim trywialnym wytłumaczeniem.
— Właśnie widzę.
Jej uwaga uderzyła we mnie jak grom z jasnego nieba. Wierzcie mi, kiedy własna matka zaczyna uszczypliwym tonem rzucać w moją stronę uwagi, zaczynam się stresować. W końcu matki mają jakiś tajemniczy radar i wyczuwają, kiedy ich dzieci coś kombinują. Co prawda, owszem, kombinowałam właśnie, jak by tu pojeździć autem pod jej nieobecność tak, by się tego nie domyśliła, ale równie dobrze mogła wyczuć coś innego. Na przykład to, że wczoraj miałam ciekawy wieczór. O czym nie miałam najmniejszego zamiaru ją informować.
— Oczywiście pojadę po babcię — odpowiedziałam, zanim mama znowu zdążyła rzucić we mnie pretensjami. — Swoją drogą, czemu babcia sama nie przyjdzie w sobotę? — zapytałam. Babcia Katherine doskonale odnajdywała się w komunikacji miejskiej mimo podeszłego wieku.
— Wiesz, jak to babcia — odpowiedziała, wzruszając ramionami.
W gruncie rzeczy nie wiedziałam. Wiedziałam za to aż za dobrze, że to najpewniej pomysł mojej mamy, bym osobiście babcię przywiozła. Po prostu w jej głowie wyglądało to logicznie. Nie wiem, doprawdy, jaką różnicę, by to zrobiło babci, skoro i tak co tydzień tutaj się sama zjawiała, czy to dojeżdżając autobusem, czy taksówką, ale nie miałam zamiaru o tym teraz dyskutować. Wolałam, żeby matka wyjechała z kraju, nie kłócąc się ze mną przy okazji. Pokiwałam więc tylko głową, uśmiechając się lekko.
— Co u Hellen? Dawno jej nie widziałam — rzuciła nagle.
Podejrzana zmiana tematu ze strony mojej matki nie zwiastowała niczego dobrego. Przyjrzałam jej się uważnie, ale ona tylko pakowała dalej swoje szpargały do walizki. No dobra, co złego mogła mieć na myśli? Jedyne, do czego mogła się przyczepić, to że Helen nadal nie była mężatką i najwyraźniej nie zamierzała nią zostać w najbliższym czasie. Chyba że nie dotarły do mnie jakieś bardzo ważne plotki.
— Wszystko w porządku, wczoraj z nią rozmawiałam. Czemu pytasz? — Ostrożnie podniosłam się z łóżka, nadal przyglądając się matce.
— Dalej nie ma męża?
— Mamo…
— No co? To zwyczajne pytanie, nie musisz od razu mnie strofować. Nie mogę się pomartwić o tę biedną dziewczynę?
Nie wiedziałam, jak zareagować. Określenie Hellen „biedną dziewczyną” wydawało się czymś absurdalnym. Stawiałoby ją na równi z tymi wszystkimi kobietami, które za wszelką cenę próbują wyjść za mąż, ale ciągle im się to nie udaje. Gdzie wśród nich mogłaby znaleźć się przebojowa bizneswoman i lekkoduch, którą była moja przyjaciółka?
— Słyszałam, że całkiem nieźle sobie radzi z firmą dziadka.
No nie, to musiało zmierzać do czegoś konkretnego. Jeśli moja matka rzuca takie uwagi, przy okazji krzątając się dookoła, udając, że jest zajęta czymś ważniejszym, to tylko przykrywka.
Zastanawiałam się, czy nie dowiedziała się przypadkiem o mojej pracy w firmie Hellen i dlatego nagle o tym wspominała. Co prawda istniała bardzo mała szansa, by dotarły do niej takie informacje, w końcu nie powiedziałam o tym nawet Gregowi, wiedziała tylko Hellen, jednak trochę się spięłam. Co jeśli skądś się dowiedziała? No cóż, nie było w tej pracy niczego wstydliwego i nie powinnam jej w ogóle ukrywać przed matką, ale nie chciałam się nią jeszcze chwalić z kilku powodów. Po pierwsze wiedziałam, co by powiedziała. Spojrzałaby na mnie z góry i tym swoim profesorskim tonem stwierdziłaby, że w końcu zmądrzałam i doszłam do wniosku, że kariera modelki to nie jest żaden zawód. Potem zaczęłoby się lamentowanie, że zmarnowałam tyle lat, a na koniec oczywiście uraczyłaby mnie wykładem o tym, że teraz, z taką porządną pracą, na pewno szybko znajdę sobie męża.
Postanowiłam, że powiem matce o nowej pracy, kiedy nadejdzie odpowiednia pora. Jeśli już o niej wiedziała i do tego zmierzała ta rozmowa, to cóż, miała tylko pół godziny do wyjazdu, więc przynajmniej wykład będzie krótki.
— Owszem, teraz to jej firma i z tego, co wiem, otwiera nową filię w Nowym Jorku — odpowiedziałam w końcu, chociaż w gruncie rzeczy matka nie zadała mi żadnego pytania, po prostu stwierdziła fakt.
Mama tylko pokiwała głową i kontynuowała pakowanie jak gdyby nigdy nic. Przez dobre kilkanaście sekund obserwowałam ją w milczeniu, a kiedy nie podjęła tematu, miałam ochotę palnąć się patelnią w głowę. Przecież to takie typowe dla mojej mamy, po prostu podejmować nic nieznaczące konwersacje. Nic więcej. Cała matka.
Ciąg biczowania rodzicielki w mojej własnej głowie przerwał nagle niepokojący dźwięk dochodzący z mojej torebki. Wyciągnęłam swój wibrujący telefon z jednej z przegród i spojrzałam na wyświetlacz. O wilku mowa.
„SOS. Przyjedź”.
Hellen nieczęsto potrzebowała pomocy, więc tym bardziej ta krótka wiadomość mnie zaniepokoiła. Pospiesznie wystukałam odpowiedź na klawiaturze.
„Co się dzieje? Jestem u mamy, mogę być dopiero za czterdzieści minut do godziny”. Jeśli oczywiście matka zostawi mi kluczyki do swojego ścigacza, o czym nie wspomniałam. Nie wyobrażałam sobie jednak, żebym się teraz miała tłuc metrem przez pół miasta.
Wiadomość zwrotną dostałam kilka sekund później, składała się ona tylko na jedno, lakoniczne „Ok.”, co zaniepokoiło mnie jeszcze bardziej. Hellen była jedną z nielicznych osób, które bardzo rzadko potrzebowały mojej pomocy w czymkolwiek. Czy mogło chodzić o coś związanego z pracą? W końcu praca była jej całym życiem, ale nigdy wcześniej nie wysyłała mi takich tajemniczych wiadomości. Może teraz, kiedy będzie moją szefową, to się zmieni? Nie, przecież jeszcze nie zaczęłam dla niej pracować.
Poza tym ostatni raz, kiedy Hellen wysłała mi SOS, dotyczył jej burzliwego związku i jeszcze bardziej burzliwego zerwania, gdy po prostu potrzebowała pomocy w wyrzucaniu rzeczy jej byłego faceta przez okno wieżowca, w którym wtedy mieszkała. Przyznaję, było to mniej ożywcze niż tłuczenie talerzy, ale mogłam zaliczyć to do tych przyjemnych rozrywek. Jeśli to była podobna sprawa, jak wtedy, to piszę się na nią!
Hellen, w przeciwieństwie do mnie, należała do osób, które rozprawiały się z ekspartnerami w dwóch krokach. Pierwszym było poinformowanie zainteresowanego o zakończeniu relacji, a drugim zniszczenie jego rzeczy, co dla Hellen zawsze było swojego rodzaju katharsis. Dla mnie też, jako że mogłam jej w tym niszczeniu towarzyszyć.
Może dlatego też Hellen nie żyła w przyjaznych stosunkach z żadnym ze swoich byłych chłopaków. Z drugiej strony przynajmniej nie nachodzili jej kilka tygodni po zerwaniu. Może powinnam zastosować jej metodę na Peterze? Nie, to by nie zadziałało. Nie miałam żadnej jego rzeczy.
W każdym razie pozostało mi jedynie domyślanie się, o co może chodzić. Żeby się dowiedzieć, musiałam tylko najpierw pożegnać matkę. Na szczęście Lilibeth Franco skończyła się właśnie pakować i próbowała wyjechać z walizką ze swojej sypialni.
— Złap za drugi koniec, to zniesiemy ją na dół — poinstruowała mnie, stojąc w drzwiach. Niechętnie zwlekłam się z łóżka i pomogłam matce z bagażem. Niechętnie, ponieważ ów „dół” znajdował się dwa piętra niżej i czekała nas przeprawa przez dobre pięćdziesiąt schodków.
Ach, uroki mieszkania w starych, londyńskich domach!
Kiedy byłyśmy w połowie drogi na piętro, matka nagle zatrzymała się. Sapnęłam niezadowolona, ponieważ walizka była okropnie ciężka. Ile par butów ona tam zmieściła?
— Wiesz, tak sobie pomyślałam… — zaczęła, poprawiając grzywkę wchodzącą jej na czoło. — Skoro Hellen nie ma nikogo, może przyszłaby na obiad w sobotę i poznała mojego sąsiada, o którym ci wczoraj opowiadałam?
Wywróciłam oczami. A nie mówiłam?
— Mamo! — skarciłam ją i lekko popchnęłam walizkę do przodu, tym samym dając jej do zrozumienia, że powinna ruszyć się dalej.
— Daj spokój, Josie, przecież ty nie chciałaś go poznać, więc może biedna Hellen skorzysta — mruknęła, jakby lekko obrażona, ale zaczęła schodzić tyłem – schodek po schodku.
Zmarszczyłam czoło i spojrzałam na nią niezadowolona.
— Po pierwsze, nie powiedziałam, że nie chcę go poznać. — No co? Przecież praktycznie rzecz biorąc, niczego takiego matka nie usłyszała z moich ust. A to, że tak naprawdę nie chciałam go poznać, to już inna para kaloszy. — Po drugie, przestań powtarzać, że Hellen jest biedna.
— Przepraszam, że o nią się troszczę — powiedziała niezadowolona i przystanęła w korytarzu. Korzystając z okazji, opuściłam ciążącą walizkę na podłogę i rozciągnęłam ramię.
— Ależ się troszczysz, rzeczywiście, podsuwasz jej używany towar — prychnęłam.
— Wielkie mi rzeczy! Zupełnie, jakby Hellen była czysta i niewinna — odgryzła się matka, na co ja już chciałam coś kąśliwego odpowiedzieć, ale w połowie formułowania myśli zmieniłam zdanie.
Otworzyłam już jednak usta, więc domyślałam się, że musiałam wyglądać jak ryba wyciągnięta z wody, bo matka zaśmiała się pod nosem. Cóż, miała sporo racji i mój argument był bez sensu, ale nie chciałam akurat teraz dyskutować o czystości i niewinności Hellen, więc po prostu milczałam. Na szczęście matka nie drążyła dalej tego tematu, więc we względnej ciszy zniosłyśmy walizkę do holu, wyłączając oczywiście głośne sapnięcia czy stęknięcia, kiedy jedna z nas ciągnęła bagaż nie pod tym kątem, co trzeba.
— Taksówka już na mnie czeka — rzekła matka, kiedy wyciągnęła telefon z torebki. Pogrzebała w niej jeszcze przez chwilę, po czym wyjęła pęk kluczy i mi go wręczyła. — Tylko błagam, Josie, nie jedz niczego w samochodzie.
Spojrzałam na nią zdziwiona, udając, że nie mam bladego pojęcia, o co jej chodzi. Najwyraźniej nie dała się przekonać, bo patrzyła na mnie zniecierpliwiona. No cóż, warto było spróbować.
— Postaram się — mruknęłam, czując się, jakbym została przyłapana na czymś bardzo nieodpowiednim.
— Pamiętaj, żeby codziennie sprzątać — dodała, żegnając się ze mną przelotnym uściskiem.
— Myślałam, że mam codziennie karmić rybki — rzuciłam żartobliwie. Matka jednak uśmiechnęła się niewyraźnie.
— Ach, no tak, zapomniałam o nich — powiedziała.
Zaraz, moment, co? Zapomniała o rybkach? Czy to nie dlatego miałam tutaj mieszkać przez najbliższe dwa tygodnie? To była jedna z tych chwili, kiedy uświadamiałam sobie, jak bardzo pokręcona jest moja matka. Przez moment nie wiedziałam, jak zareagować, ale postanowiłam to po prostu zignorować. Nie miałam dziś ochoty na analizowanie jej ekscentryzmu.
W tym czasie matka wyszła już na zewnątrz – taksówkarz pomagał jej właśnie znieść walizkę – kiedy zatrzymała się w połowie schodów i odwróciła w moją stronę.
— Słuchaj, Josie — zaczęła, a ja ledwo powstrzymałam ochotę, by wywrócić oczami. Ten początek nie zwiastował niczego dobrego. — Zaprosiłam pana Beaumonta na sobotni obiad.
— Kogo? — To nazwisko nic mi nie mówiło. Może to był jakiś znajomy z pracy matki? Ale po co by go zapraszała?
— Mojego sąsiada — odparła, jakby to było takie oczywiste.
Skrzywiłam się. A nie mówiłam? Znowu to samo!
— Przecież opowiadałam ci, że jest bardzo sympatyczny. Mam nadzieję, że tym razem przyjdzie. Wyglądał na bardzo smutnego, kiedy do niego zaszłam dziś rano, ale ucieszył się na widok tortu. — Ostatnie zdanie wypowiedziała bardziej do siebie niż do mnie.
Szczerze mówiąc, nie obchodziło mnie, czy rzeczony pan Beaumont jest sympatyczny, czy nie. Oczyma wyobraźni widziałam już otyłego mężczyznę po pięćdziesiątce. Nawet jeśli moje uprzedzenia były niesłuszne, miałam dosyć tego ciągłego swatania i liczyłam, że jednak nie skorzysta z zaproszenia. Może mogłam to jakoś odwołać?
— Pamiętaj, żeby przygotować wszystko na czas — powiedziała matka, kiedy wsiadała już do taksówki.
Pomachałam jej na pożegnanie, starając się nie panikować. Jak zwykle wszystko się komplikowało, ale tym razem nie była to moja wina. Prawda?
Nie dość, że musiałam wymyślić, jak wyplątać się z obiadu z sąsiadem matki, to jeszcze czekała mnie akcja ratunkowa u Hellen. Swoją drogą, zastanawiałam się, czy ów sąsiad mnie właśnie nie obserwuje przez któreś okno. Wzdrygnęłam się lekko, po czym niewiele więcej myśląc, zamknęłam drzwi do mieszkania matki, zbiegłam po schodach i szybkim krokiem ruszyłam w kierunku podziemnego parkingu znajdującego się kilka ulic dalej, na którym matka zazwyczaj parkowała samochód. Czekała mnie przejażdżka jej czerwonym ferrari – przynajmniej coś, co chociaż trochę mogło poprawić mi humor!
*
Mieszkanie Hellen zawsze wyglądało nienagannie, zupełnie jak jego właścicielka. Podłogi były wupucowane do granic możliwości, a na wszelkich powierzchniach próżno doszukiwać się kurzu. Nie wyobrażałam sobie, żeby kiedykolwiek mogła powiedzieć: „Przepraszam, nie możesz mnie dziś odwiedzić, bo mam bałagan” lub użyć równie leniwej wymówki. Do Hellen to po prostu nie pasowało.
Moja przyjaciółka powitała mnie w drzwiach ubrana w koszulę w kratę włożoną niedbale w dżinsowe spodenki. Nie to jednak mnie zaniepokoiło. Wpuszczając mnie do środka, zrobiła dziwną minę – ni to uśmiech, ni to niezadowolony grymas. Poza tym nie miała na twarzy ani grama makijażu, a włosy, zazwyczaj ułożone w nienaganną fryzurę, teraz miała splecione w rozlatujący się warkocz przerzucony przez ramię.
— Pamiętasz, jak ostatnio spędzamy czas, omawiając tylko twoje miłosne podboje? — zaczęła, gdy rozsiadłam się na kanapie w salonie. Pokiwałam głową w odpowiedzi.
Podobnie jak w moim mieszkaniu, mieszkanie Hellen również miało główny pokój połączony z kuchnią, z tą różnicą, że było jakieś trzy razy większe od mojej klitki. Wystrój był nowoczesny, nic się tutaj nie zmieniało oprócz dodatków. Dębowa podłoga i opierający się na ciężkich belkach z jedlicy sufit, białe ściany, ciemne, błyszczące meble… wszystko wyglądające jak z katalogu. Zupełnie jak Hellen.
Dziś jednak coś było bardzo nie tak.
— Wyznałam wczoraj komuś miłość. To oficjalne, klątwa Josephine Franco przeszła na mnie — zwierzyła się, siadając obok mnie, po czym teatralnie westchnęła.
Klątwa? Poczułam się urażona.
— Ej, bez przesady.
Hellen posłała mi jedno ze swoich pełnych politowania spojrzeń.
— Jo, która z nas ma najwięcej miłosnych rozterek?
No tak, pytanie rozwiewało wszelkie wątpliwości.
— Racja, kogo ja oszukuję — przyznałam, chociaż moja duma nadal cierpiała. Oczywiście zdawałam sobie z tego sprawę, przecież nie byłam głupia, mimo wszystko nigdy nie postrzegałam tego jako klątwy. Żartobliwie ujęte czy nie, gdzieś tam mnie zakuło. — Czyli clubbing udany? — zapytałam kąśliwie.
Hellen wyglądała jednak na zbyt zamyśloną, żeby zwrócić na to uwagę. Wpatrywała się w coś poza moim ramieniem, jakby analizowała wydarzenia poprzedniej nocy. No cóż, z tego, co wiedziałam, nieczęsto zdarzało jej się być uczuciowo wylewną, więc jej niecodzienne zachowanie było jak najbardziej wytłumaczalne. Nie wiedziałam tylko, w czym ja miałabym jej pomóc poza typowymi babskimi pogaduszkami, bo dla nich raczej nie wysyłałaby SOS. Miałam właśnie o to zapytać, kiedy Hellen nagle popatrzyła na mnie i odezwała się, marszcząc brwi.
— Tym kimś chyba był Nick.
Spojrzała na mnie wyczekująco, a ja nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Czy ja się przesłyszałam? Przez chwilę panowała między nami cisza, aż w końcu wybuchłam.
— Nick? Jaki Nick?! Ten Nick? Barman Nick?! — Z każdym kolejnym pytaniem byłam coraz bardziej zdziwiona.
— Tak, ten Nick. Przestań powtarzać jego imię. — Hellen wyglądała na urażoną moją reakcją. Raptownie wstała z kanapy i powędrowała do części kuchennej.
— Napijesz się czegoś? — zapytała, jak gdyby nigdy nic.
Jak zwykle, nagła zmiana tematu wydała mi się zbyt podejrzana, jednak kiwnęłam tylko głową i poprosiłam o szklankę wody z cytryną.
— Okej, przecież nic się nie stało — powiedziałam, kiedy moja przyjaciółka przygotowywała napój dla mnie. Starałam się ją jakoś uspokoić, bo bardzo niepokoiło mnie jej zachowanie. — Na pewno co noc setki pijanych kobiet wyznaje mu miłość — dodałam, próbując brzmieć racjonalnie. Bycie racjonalną w moim przypadku było niezwykle trudne, ale musiałam sama przed sobą przyznać, że ten argument był całkiem niezły.
— Na pewno. Masz rację — rzuciła niewyraźnie z kuchni. Nie brzmiała na przekonaną.
— Dlaczego jakoś ci nie wierzę? — Spojrzałam na nią znad kanapy. Stała w zamyśleniu, patrząc na stojący na blacie wyspy kuchennej różnokolorowy bukiet frezji. Podeszłam więc do niej i spojrzałam na nią poważnie. — Wyglądasz, jakby nastał koniec świata.
Coś było bardzo nie tak. Nie miałam bladego pojęcia, że Nick jej się chociażby podobał, a co dopiero, że żywiła do niego jakieś głębsze uczucia. Sięgnęłam więc po szklankę wody i napiłam się, w milczeniu oczekując na dalszy ciąg wydarzeń.
— Hellen, jestem pewna, że Nick już o tym zapomniał do tej pory, więc nie masz raczej powodów do zamartwiania się. — Nie wiedziałam, czy tak naprawdę ją przekonałam. Rozterki miłosne Hellen były dla mnie jak niezbadany ląd. Jak już wspominałam, jeśli już miała jakiś problem, całkiem nieźle rozprawiała się z nim samodzielnie. Teraz wyglądała na rozbitą. Hellen nigdy nie wyglądała na rozbitą!
— Cóż, Nick tak jakby… przysłał mi kwiaty — rzuciła nagle, trącając ręką bukiet frezji.
— Co? — Prawie się oplułam wodą, którą akurat piłam.
Odłożyłam szklankę na blat i najpierw spojrzałam na kwiaty, które tak po prostu stały w wazonie na blacie wyspy kuchennej i spojrzałam na blondynkę wyczekująco. Ta tylko opuściła głowę i patrzyła na swoje dłonie.
— Kiedyś tak jakby coś między nami było — powiedziała tak szybko, że ledwo zrozumiałam sens tego zdania.
— „Tak jakby”? Hellen, dobrze się czujesz?
Wzruszyła ramionami w odpowiedzi, nie spiesząc z jakimkolwiek wyjaśnieniem.
Byłam zdezorientowana. Po pierwsze, kiedy niby moja przyjaciółka miała czas, aby nawiązać jakąś relację z barmanem Nickiem do tego stopnia, by wiedział, że jej absolutnie ulubione kwiaty to frezje? Po drugie, dlaczego dowiadywałam się o tym dopiero teraz? W tym wszystkim było tyle sprzecznych informacji i sygnałów, że ledwo mogłam się połapać, co tak naprawdę się dzieje i jak z tym wszystkim czuje się moja przyjaciółka.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem, ponieważ nie tylko ja najwyraźniej byłam zdezorientowana w tej sytuacji.
— Która to? Trzynasta? Szybki jest — rzuciłam, próbując rozładować atmosferę głupim żartem.
— Jak tam Walt? Pan Idealny? — odbiła piłeczkę natychmiast.
Przewróciłam oczami. Hellen włączyła tryb obronny.
— Daj, spokój, przecież żartuję — wyjaśniłam szybko. Na szczęście rozluźniła się nieco, ale w odpowiedzi znów tylko wzruszyła ramionami.
Musiałam rozegrać to trochę inaczej. Na pewno chciała, żebym jej pomogła, w końcu nie wysyłałaby mi tej wiadomości, gdyby tak nie było. Pytanie tylko – w czym tak naprawdę miałam jej pomóc? Może moja matka miała rację? Może Hellen naprawdę była biedna i bezradna?
Nie, co ja wygaduję, przecież to nie ma żadnego sensu. Jedyne racjonalne wytłumaczenie na to wszystko wyglądało następująco: panna Collins czuła do Nicka coś więcej i dlatego tak się tym wszystkim przejmowała. To było logiczne, w końcu przejmujemy się czymś do tego stopnia tylko wtedy, kiedy na kimś nam zależy.
— Hellen, kiedy właściwie spotykałaś się z Nickiem? — zapytałam ostrożnie.
W tym czasie moja przyjaciółka zaczęła przygotowywać sobie kawę, więc na chwilę przerwała, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią.
— „Spotykałam się” to za dużo powiedziane.
— Serio? — Zaśmiałam się krótko.
Jasne, znałam przecież Hellen bardzo dobrze i wiedziałam, że jej życie skupia się przede wszystkim na pracy i nie przykłada aktualnie dużej wagi do umawiania się z facetami, poza przelotnymi romansami od czasu do czasu, ale i tak mnie to zdziwiło.
— Och, daj spokój. Sama nie jesteś lepsza. — Z powątpiewaniem uniosłam brwi. — No nie patrz tak na mnie. Byłam zestresowana firmą, miałam za dużo na głowie. Musiałam odreagować.
— Pamiętasz, jak proponowałam ci bieganie? — zapytałam z przekąsem. — Niektórzy biegają, by odreagować.
— Błagam. — Tym razem to ona przewróciła oczami.
— Ale z Nickiem?
— Był pod ręką.
— Nick?!
— Jo, daj spokój. Co jest w nim takiego okropnego?
Dobre pytanie. Od czego by tu zacząć? Od tego, że jest barmanem czy ma brzydki tatuaż?
Jesteś wstrętną przyjaciółką, Jo.
Westchnęłam ciężko i niechętnie przyznałam rację mojemu sumieniu. Dobrze, że je miałam.
— Słuchaj, przecież cię nie oceniam — zaczęłam, ale kwaśna mina blondynki skutecznie przekonała mnie, że to nie brzmi ani trochę przekonująco. — Okej, staram się — poprawiłam się natychmiast. — Pytanie brzmi: co teraz z tym zrobisz?
— No właśnie nie wiem, Jo — jęknęła Hellen. — Mam to olać? Zadzwonić? Wyjaśnić?
— A co czujesz?
— Mętlik w głowie, nie widać?
Fakt, widać było aż za bardzo.
— Może w takim razie powinnaś się z tym przespać i podjąć jakąś decyzję jutro? — zaproponowałam jedyne rozsądne rozwiązanie, które przyszło mi do głowy i którym przekonałabym samą siebie.
— Chyba tak zrobię — odrzekła w końcu, kiwając głową.
Rany, Jo, gdzie twoja racjonalność, kiedy sama potrzebujesz pomocy?
Och, zamknij się!
*
Resztę popołudnia spędziłyśmy na luźnych rozmowach dotyczących nieznaczących pierdołów, oglądając w tym czasie powtórki „Przyjaciół” – jedynego serialu, który mogłybyśmy obydwie oglądać w kółko. Leżałyśmy na ogromnej kanapie Hellen stojącej na środku salonu tuż przed powieszoną na ścianie plazmą i objadałyśmy się niezdrowym jedzeniem. Oczywiście, mogłam w tym czasie zaproponować mojej przyjaciółce w potrzebie jakąś inną rozrywkę, ale czułam, że spokojne, leniwe popołudnie w domu dobrze jej zrobi. Na wszelki wypadek, kiedy była zajęta zamawianiem pizzy i przekąsek dla nas, wyniosłam bukiet frezji na korytarz i zamknęłam go w szafie, żeby nie musiała ciągle na niego patrzeć i się rozpraszać. Nie wiem, czy to zauważyła, ale metoda chowania niewygodnych rzeczy w szafie opatentowana przez moją matkę najwyraźniej działała, bo kilka godzin później Hellen wrócił lepszy humor i nawet pokusiła się o poprawienie rozpadającego się warkocza.
Oglądałyśmy właśnie odcinek „Przyjaciół”, w którym Monica przygotowywała kolację na Święto Dziękczynienia, kiedy przypomniało mi się coś istotnego.
— Moja mama zaprasza cię na sobotni obiad — rzuciłam w stronę Hellen, która właśnie pochłaniała podwójny kawałek pizzy. Kurde, ona nawet rozciągający się ser potrafiła jeść z prawdziwym wdziękiem.
— Wiem, dostałam maila — odparła z pełnymi ustami. Nie, w ogóle nie zepsuło to idealnego wrażenia.
— Maila? — Uniosłam brwi w niedowierzaniu. Czy tylko ja nie jestem informowana na bieżąco o tym, co się dzieje w mojej własnej rodzinie?
— Przyznam, że jestem zaskoczona — powiedziała Hellen, popijając herbatę. — Myślałam, że twoja mama wyjechała.
— Znasz moją matkę. Tysiąc mil dystansu nie przeszkodzi jej w niecnym planowaniu rychłego wesela, więc z tej okazji zaprosiła swojego sąsiada.
Spojrzała na mnie zaskoczona, po czym roześmiała się krótko.
— Och! Mam być przyzwoitką?
— Żartujesz? Zaprosiła go z myślą o tobie.
— O mnie? — Hellen wyglądała, jakby miała wybuchnąć śmiechem.
— Tak, wiesz, martwi się o biedną Hellen — powiedziałam, kiwając głową przekonująco. — A biedna Hellen w tym czasie łamie serca biednym barmanom — dodałam po chwili.
Przez moment blondynka patrzyła na mnie niewyraźnie i już myślałam, że wszystko popsułam i znów wpadła w ten dziwny stan sprzed kilku godzin, i teraz będzie siedziała w zamyśleniu, zamartwiając się, co ma zrobić. Wbrew jednak moim oczekiwaniom Hellen wybuchła tak głośnym śmiechem, że aż mnie wystraszyła. Podskoczyłam, prawie przewracając miskę i chipsami, którą trzymałam na kolanach.
Ponieważ jednak śmiech jest zaraźliwy, szybko do niej dołączyłam i razem głośno chichotałyśmy. Zupełnie jak kiedyś, kiedy byłyśmy młode, głupie i naiwne.
*
Kiedy wychodziłam z mieszkania Hellen, była prawie dziewiąta wieczorem. Zostawiałam ją z myślą, że sobie poradzi, w końcu wcale nie była biedną dziewczynką. Martwiłam się jednak, że to, o czym dziś rozmawiałyśmy, stanowiło tylko wierzchołek góry lodowej. Nie wiedziałam tylko, w jaki sposób dostać się do reszty. Nie chciałam, żeby Hellen, niczym Titanic, walnęła w coś, co wydawało się małe i prozaiczne i nagle utonęła w uczuciach, z którymi nie mogła sobie poradzić. Jakkolwiek patetycznie by to nie brzmiało.
Może moje obawy były bezpodstawne i nieco nad wyrost, ale biorąc pod uwagę to, że nigdy jeszcze nie widziałam Hellen w takim stanie, wolałam ostrożnie i dokładnie się temu przyglądać.
Mimo wszystko miałam na głowie trochę więcej, niż bym chciała. Musiałam też przecież porozmawiać z Sylvią o tym, co wydarzyło się w sobotę, najlepiej w obecności Grega, który skontrolowałby niedorzeczne działania swojej kobiety. Dodatkowo musiałam pamiętać o tym cholernym sąsiedzie matki, który miał się pojawić na sobotnim obiedzie. Gdzieś jeszcze w tym wszystkim powinnam była zmieścić Walta i przygotować się psychicznie, że wraz z kolejnym tygodniem rozpoczynam normalną pracę i prawdopodobnie nie będę miała czasu na nic nie robienie.
Wspominałam, że moje życie jest skomplikowane? Ach, tylko jakieś tysiąc razy.
Szłam właśnie chodnikiem, kierując się w stronę domu mojej matki (samochód oczywiście bezpiecznie zostawiłam na parkingu podziemnym, gdzie był monitoring i strażnicy, którzy pilnowali miejsca o każdej porze dnia i nocy. Matka nie wybaczyłaby mi, gdyby coś się stało jej najcenniejszej zabawce), kiedy nagle ujrzałam coś nieoczekiwanego i przystanęłam. Serce zaczęło mi bić szybciej z niepokoju, kiedy w oddali zobaczyłam mężczyznę pod drzwiami domu mojej matki. Pierwsza myśl – Peter. Cholerny, paskudny, oślizgły padalec, który jakimś cudem dowiedział się, że chwilowo zmieniłam miejsce zamieszkania i teraz będzie mnie nachodził tutaj. 
Kiedy jednak ruszyłam w jego kierunku, musiałam stwierdzić, że to nie może być Peter, mężczyzna bowiem był od niego o przynajmniej głowę wyższy. Do tego miał jasne, blond włosy, które rzucały się w oczy na tle ciemnych drzwi do domu mojej matki. Przyszło mi do głowy, że to musi być jednak ktoś, kto zna moją rodzicielkę. Ale w zasadzie był tak wysoki, że nie przypominałam sobie, bym znała kogokolwiek o takim wzroście z otoczenia mojej matki.
Stał pod drzwiami, tyłem do kierunku, z którego szłam, ale byłam pewna, że trzymał coś w jednej ręce, podczas gdy drugą co chwila naciskał dzwonek.
Cóż, ktoś tutaj jest niecierpliwy i najwyraźniej nie wie, że intensywność dzwonienia nie wpływa na magiczne przywołanie właściciela, jeśli nie ma go akurat w domu. Właśnie byłam kilka kroków od schodów prowadzących do wejścia, kiedy mężczyzna zrezygnował z molestowania dzwonka i wyraźnie zniecierpliwiony zszedł na dół. Rzuciło mi się w oczy, że miał na sobie bardzo pogniecioną ciemnoszarą koszulkę polo.
Nie zwrócił na mnie uwagi, ba, prawie by mnie wyminął, gdybym się nie odezwała.
— Przepraszam, czy czegoś pan potrzebuje? — zapytałam, a ten na dźwięk mojego głosu odwrócił się i spojrzał na mnie zdezorientowany. Wskazałam więc ręką drzwi, pod którymi jeszcze przed chwilą stał. — Lilibeth Franco obecnie nie ma, czy mogę w czymś pomóc?
Nie wiedziałam czemu, ale miałam wrażenie, że już gdzieś go widziałam. Wyglądał znajomo, zupełnie jakbyśmy już kiedyś się spotkali, ale nie potrafiłam odnaleźć w pamięci niczego konkretnego. Kiedy stał kilka metrów ode mnie, wrażenie to było słabe, ale gdy podszedł bliżej, wiedziałam, że nie mogę się mylić.
— Miałem zwrócić talerz, Lilibeth powiedziała, że mam to zrobić dziś wieczorem — odpowiedział, unosząc rękę. Dopiero wtedy zwróciłam uwagę na to, że przedmiot, który trzymał w ręku, był częścią odświętnej zastawy obiadowej mojej matki.
I połączyłam wszystkie kropki. Poczułam, że to odpowiedni moment, by walnąć się po głowie patelnią. Albo talerzem, cokolwiek było akurat pod ręką.
Takim to sposobem nadszedł ciąg dalszy sprytnego planu mojej matki i przede mną musiał stać nikt inny jak ten sympatyczny i przypadkiem samotny sąsiad. No tak, może dlatego wydał mi się znajomy. Jakim cudem ten facet dał się namówić, by przyjść tutaj z tym talerzem, bladego pojęcia nie miałam. Najwyraźniej matka znała jakieś magiczne sztuczki. Pokręciłam głową z niedowierzaniem.
— Oczywiście, to takie typowe dla mojej matki — mruknęłam i sięgnęłam po ten nieszczęsny talerz. Że też się aż tak poświęciła i zaryzykowała, że nie odzyska już części swojej cennej zastawy.
Chyba nie doceniasz swojej matki, Jo.
No tak, pewnie ten plan, tak jak kij, miał dwa końce i w razie potrzeby i tak zamierzała wysłać mnie po odzyskanie swojej własności.
— Lilibeth to pani matka? — zapytał mężczyzna, kiedy ja załamywałam się w myślach nad przebiegłością własnej rodzicielki.
— Niestety tak — odparłam prawie natychmiast.
— Jest bardzo miła — zauważył, na co parsknęłam śmiechem. Lilibeth Franco i miła?
Jakby na potwierdzenie mojego powątpiewania w to odważne stwierdzenie, mężczyzna uśmiechnął się i wtedy mnie olśniło. Zakładałam, że wydaje mi się znajomy, bo jest sąsiadem matki, ale przecież ja go nigdy na oczy nie widziałam. Jak widać, mój mózg nie zawsze pracował na pełnych obrotach.
To na pewno wina przejedzenia pizzą!
W każdym razie uświadomiłam sobie, skąd ten mężczyzna wydawał mi się znajomy. Nie podejrzewałabym się nigdy o przejawy aż tak dobrej pamięci, by sięgnąć wstecz kilkanaście lat, ale proszę bardzo – wystarczył uśmiech, by mój mózg odnalazł w swoich zakamarkach odpowiednie wspomnienie.
Jo, do rzeczy!
Mężczyzna chodził ze mną do liceum, byłam tego pewna. Znałam ten uśmiech, ba, znała go prawie każda dziewczyna w szkole, ponieważ znany był z łamania wielu niewieścich serc. Jego bezduszność jednak nie polegała na byciu kolejnym paskudnym draniem, który przebierał w dziewczynach jak w rękawiczkach i każdego tygodnia miał inną. Licealny Thomas był trochę arogancki i obcesowy, owszem, ale jego punkt widzenia skupiał się jedynie na nauce i byciu najlepszym w prawie każdej możliwej dziedzinie, tym samym olewając niemalże każdą pannę, która zabiegała o jego względy. Cóż, jakby się tak zastanowić, to też świadczyło o tym, że był paskudnym draniem.
Na początku nie skojarzyłam jego imienia i nazwiska z wyglądem, a przecież matka mówiła mi, jak się nazywa, ponieważ w mojej pamięci figurował jako Thomas Peterson. Sąsiad mojej matki, Thomas Beaumont, był jednak tym samym Thomasem, tego miałam stuprocentową pewność. Nadal miał w sobie coś z tego dawnego uroku, który do niego przyciągał.
Przyjrzałam mu się uważniej, ale nie zauważyłam, by w tym czasie on zaczął przyglądać się mi jakoś inaczej. Prawdopodobnie mnie nie rozpoznał, co znowu nie było aż tak dziwne. Stwierdziłam, że nie ma się nad czym zastanawiać i po prostu podeszłam do niego, wyciągając rękę.
— Jestem Josephine Franco — przedstawiłam się jak gdyby nigdy nic, po czym widząc, że zamierza odpowiedzieć, szybko dodałam: — Thomas Peterson, prawda?
— Słucham? — Spojrzał na mnie bardzo zaskoczony. Nie wyglądał jednak, jakby nie wiedział, o co chodzi. Pokręcił głową i uśmiechnął się lekko zmieszany. — Od dawna nie używam tego nazwiska. Skąd je znasz?
— Chodziliśmy razem do liceum Kingsbury — wytłumaczyłam, starając się powstrzymać uśmiech, który cisnął mi się na usta. Była spora szansa, że wyglądałam właśnie, jakbym dostała udaru, bo spojrzał na mnie, mrużąc oczy.
— Josephine… — wypowiedział moje imię, jakby próbował sobie coś przypomnieć. Czyli istniała możliwość, że jeszcze nie uznał mnie za dziwaczkę? — Jo? — Pokiwałam głową, bo to już była połowa sukcesu. — Czekaj… — Założył ręce na piersi i przyjrzał mi się jakoś tak dziwnie. Jego wargi wygięły się w podejrzany uśmieszek. — Czy ty przypadkiem nie byłaś tą dziewczyną, która była modelką?
Prawie podskoczyłam, zdziwiona, że to pamiętał. W końcu tak naprawdę nigdy nie zamieniliśmy ze sobą żadnego słowa w szkole. Wtedy jednak przypomniałam sobie, co wydarzyło się pod koniec mojej przedostatniej klasy i uświadomiłam sobie, dokąd tak naprawdę zmierza to pytanie. Prawie pacnęłam się talerzem w głowę. Naprawdę.
— Tak, pamiętam, to twoimi zdjęciami w bieliźnie wyklejono prawie wszystkie szafki w męskiej szatni, a kiedy dyrekcja dowiedziała się o twojej sekretnej karierze, prawie cię wyrzucili ze szkoły.
No cóż, bardziej szczegółowo tego opisać się nie dało.
Zacisnęłam usta ze złości na wspomnienie tego niefortunnego zdarzenia. Do dziś pamiętam, jak bardzo rodzice byli na mnie wściekli, że nie powiedziałam im, w jakiego rodzaju sesjach zdjęciowych brałam udział. Na szczęście tylko mój agent dostał wtedy po głowie, a dyrekcja dała się przekonać i skończyło się jedynie na tygodniowym zawieszeniu w prawach ucznia. Ale że chłopcy wykleili sobie moimi zdjęciami szatnię? Kurde, o tym nie wiedziałam.
Rzeczywiście, powód do dumy.
Odganiając ze swoich myśli sumienie niczym natrętną muchę, spojrzałam na zadowolonego z siebie Thomasa. Przewróciłam oczami.
— Cóż, nic się w tej kwestii nie zmieniło, nadal sobie mną wyklejają ściany — powiedziałam, udając, że absolutnie nic mnie nie obeszło wywlekanie tych starych nic nieznaczących spraw. Absolutnie.
Widząc, jak chichocze pod nosem, uznałam, że to doskonały moment na zmianę tematu w stylu Lilibeth Franco. Zanim jednak zdążyłam otworzyć chociażby usta, żeby coś powiedzieć, Thomas mnie ubiegł:
— Twoja mama zaprosiła mnie na obiad w sobotę. Ty też będziesz?
Uśmiechnęłam się mimo wszystko.
— Owszem, aczkolwiek jeśli liczysz na obecność mojej matki, to możesz się mocno przeliczyć — zauważyłam. Wątpiłam, że na nią liczył, w końcu pytał o mnie, ale cóż, mogłam się chociaż trochę podroczyć, jak to typowa kobieta.
— Nie rozumiem.
— Widzisz, wyjechała na dwa tygodnie, a ten obiad to jej sprytny plan, by zeswatać cię z moją przyjaciółką, ponieważ prawdopodobnie w jej oczach jesteś idealnym kandydatem na męża i nie można zmarnować takiej okazji.
— Naprawdę?
— Nie mogłabym żartować w takich kwestiach — odpowiedziałam, udając śmiertelnie poważny ton.
Thomas pokiwał energicznie głową, uśmiechając się szeroko. 
— W takim razie do zobaczenia w sobotę.
— Biorąc pod uwagę to, że będę tutaj mieszkać przez najbliżej dwa tygodnie, pewnie wpadniemy na siebie wcześniej.
— Super — odparł z uśmiechem. Posłał mi jeszcze krótkie spojrzenie, po czym odwrócił się i poszedł w stronę budynku obok, by chwilę później zniknąć za drzwiami niemalże identycznymi jak drzwi mieszkania mojej matki.
Stałam jeszcze chwilę w miejscu, jak to ja, analizując całą naszą rozmowę, gdy uświadomiłam sobie coś dziwnego, mianowicie Thomas ani przez chwilę nie wydawał mi się biedny czy smutny, tak jak przedstawiała go moja matka. Uważałam siebie za dosyć dobrego obserwatora i najczęściej potrafiłam wyłapać emocje czy nastawienie, nawet, gdy ktoś je ukrywał.
Ekhm.
No przecież powiedziałam, że najczęściej!
W każdym razie zaczęłam się zastanawiać, czy przejaskrawiony obraz „biednego, samotnego” sąsiada, którego żona opuściła, to nie było kolejne sprytne zagranie Lilibeth Franco. W końcu która kobieta nie zlitowałaby się nad Thomasem, gdy już by go zobaczyła?
Może jednak powinnam się zacząć uczyć manipulacyjnych metod mojej matki? Z drugiej strony, znając siebie, pewnie skomplikowałabym sobie życie jeszcze bardziej.

Westchnęłam głęboko i kręcąc głową z niedowierzaniem, weszłam w końcu do domu, zastanawiając się, jakie jeszcze niespodzianki na nadchodzące tygodnie przygotowała dla mnie moja matka. 

2 komentarze:

  1. Naprawdę nie wiem, jakim cudem Jo wytrzymuje ze swoją matką - serio. Ja to już bym chyba w psychiatryku wylądowała albo w więzieniu za próbę uszkodzenia własnej rodzicielki. Na szczęście moja mama nie wpierdziela mi się w życie uczuciowe. ^^
    I tak, określenie Hellen biedną, zdecydowanie należy do tych absurdalnych, bo niby gdzie i jak? Chociaż z drugiej strony niektórzy nadal uważają, że jeśli nie ma się męża, to jest się ofiarą losu i coś z taką delikwentką jest nie tak. Smutne, ale prawdziwe. No bo serio, czy wyznacznikiem naszej własnej wartości jest mąż? Chyba zaciągnęłam trochę feminizmem... ;)

    Rozmowa Jo z Hellen... jakoś tak dziwnie, bo to przecież Hellen! To Jo jest tu od gaf, miłosnych rozterek/wpadek. Ale w sumie ta cała scena pokazuje, że Hellen nie jest taka twarda, że ma też uczucia i głęboko w sobie marzy o wspaniałej miłości... Popłynęłam nie? Ale co mi tam. ^^ Może przynajmniej uśmiejesz się, czytając ten komentarz. ;)

    Spotkanie z sąsiadem matką Jo, a i jednocześnie starym znajomym naszej bohaterki wyszło lekko i na luzie - po prostu naturalnie, choć może nie do końca, bo to wszystko to jednak manipulacja jakby nie było. Chyba wiesz o co mi chodzi? ;) Nie mniej dialog między nimi nie był wymuszony i przyjęłam tę scenę bardzo pozytywnie.
    Ogólnie to w życiu Jo robi się... hmm... tłoczno. Takie jakieś mam przeczucie, że Thomas będzie bardziej zainteresowany naszą Jo, a niżeli Hellen. Ale czy to dobre przeczucia? Czekam, czekam na dalszy rozwój historii, a nawet na jej zakończenie, bo naprawdę dobrze mi się czyta Twoje opowiadanie. Z całego serducha kibicuję Jo i Waltowi, i mam nadzieję, że to właśnie oni będą żyli długo i szczęśliwie - razem. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedy przeżyło się już tyle lat z osobą z takim charakterem, wyrabia się w sobie pewnego rodzaju odporność :D Wiem, co mówię. Dużo w tej historii wydarzeń, dialogów czy samych postaci pochodzi tak naprawdę z inspiracji moim własnym życiem. No i cóż, po prostu się egzystuje z taką szaloną rodzinką, bo innego wyjścia się nie ma.

      Zdecydowanie jestem za tym, że wyznacznikiem szczęścia w życiu każdego człowieka nie jest małżeństwo. A już na pewno małżeństwo nie powinno być narzucane jako jedyny słuszny życiowy cel. Może podejście matki Jo i jej rodziny wydaje się mocno podkoloryzowane i absurdalne, ale wiele rodzin wywiera taką presję, bo to małżeństwo, a przynajmniej konieczność jego zawarcia jest głęboko zakorzenione w naszym społeczeństwie.

      Nie wiem, czy popłynęłaś :D Po części zgadza się, że Hellen pod skorupką twardej, niezależnej kobiety skrywa uczucia, i to nie takie inne od uczuć Jo ;) ten wątek na pewno będzie się dalej rozwijał, na razie powoli, w tle, ale jeszcze się podzieje w życiu Hellen.

      Wiem, że trójkąt to już sporo, a co dopiero jakieś czworokąty czy sześciokąty, no ale im więcej, tym weselej :D Thomas sporo namiesza, ale nie będzie to mieszanie w stylu Petera. You'll see :D

      Usuń

obserwują